Wyświetl wiadomość pozafabularną
Strażnik, choć zachowywał się zdecydowanie milej od reszty, nie był zachwycony gdy usłyszał jej słowa. Prawdopodobnie dlatego, że wpojono mu kilka prostych rzeczy - niewolnik to nie człowiek. Gdy mówił, równie dobrze można go było traktować jak ujadającego psa. Kazać mu się zamknąć albo uderzyć poganiaczem, by złapał aluzję i nigdy więcej tego nie robił. Mimo wszystko, poprawił karabin w dłoniach, upewniając się, że jest odbezpieczony, jakby szykowali się na bitwę.
- Zaraz je dostaniesz - burknął wreszcie, nie patrząc w jej kierunku. Był to wyraźny znak dla niej, żeby siedziała cicho i czekała na rozwój zdarzeń. Cayne nie usłyszał tej krótkiej wymiany zdań, pochłonięty rozmową. Ta jednak skończyła się w chwili, w której do ich uszu doszły pierwsze odgłosy zza śluzy, za którą pojawił się statek. Mogła sobie go wyobrazić, bo kiedy minutę później drzwi hangaru zaczęły się otwierać, nie dostrzegła żadnych szczegółów jego konstrukcji. Tylko całą masę ciał.
Brudni, zmęczeni, ściśnięci w ładowni do granic możliwości. Przepychający się, przyszli niewolnicy, żądni przestrzeni i powietrza, którego przez tyle godzin, jeśli nie dni, nie mieli pod dostatkiem. Niektórzy padali na ziemię od razu, inny ruszali w stronę podwyższenia, a w miejscu zatrzymywały ich wycelowane w ich stronę karabiny.
- Spokój! - krzyknął głośno Cayne do tego zgromadzenia zmęczonych, poszarzałych twarzy. Większość osób natychmiast ucichła. Skończyły się krzyki Boże, powietrza! i Co się dzieje?. Niektóre słowa wciąż trafiały do Irene - Co z nami będzie?. Przyszli niewolnicy, choć umorusani, ubrani byli w swoje codzienne stroje, pozbawione znaczeń. Prawdopodobnie porwani byli z własnych domów lub kolonii, niektórzy mieli na sobie krótkie rękawki i pocierali zmarznięte ramiona, rozglądając się dookoła z przerażeniem w oczach.
- Podzielić ich - warknął Cayne do niewolników, wśród których stała Irene. - Zdolni do pracy na lewo, niezdolni na prawo. Ruszać się!
Pozostali niewolnicy natychmiast ruszyli do przodu, łapiąc pierwszych kolonistów za ręce i ciągnąć w lewą stronę. Pierwszy w rzędzie ustawiony został rosły mężczyzna, na oko czterdziestoletni. Za nim pojawiła się drobna blondynka, wytrzeszczająca oczy w niezrozumieniu sytuacji.
Jako pierwszy za niezdolnego do pracy uznany został kulejący staruszek. Pchnięty przez jednego z niewolników na prawo, usiłował otrzymać odpowiedź na jedno ze swoich pytań. Co z nim będzie? Gdzie jest? Co to znaczy, że nie może pracować? Jednak niewolnicy wiedzieli doskonale, że nie mogą się odzywać. Czuli na plecach spojrzenia strażników i wycelowane w nich lufy karabinów. Nikt nie straszył ich już poganiaczami.
Rząd po lewej rósł znacznie szybciej niż ten po prawej, lecz osób niezdolnych do pracy przy wykopywaniu piezo przybywało. Stanął tam dziesięcioletni, na oko, chłopczyk wraz ze swoim ojcem, który zamiast dłoni miał misternie wykonaną protezę. Irene wkroczyła w tłum, odsyłając powoli kolejnych, zdrowo wyglądających kolonistów na lewo, gdy nagle stanęła przed nią obca jej kobieta. Zdrętwiała ze strachu, pod dziwnym kątem trzymała swoje ręce. Uniosła błagalne spojrzenie na Irene, która, po podejściu do niej, dostrzegła, iż brunetka usiłuje rękoma zasłonić już delikatnie wydęty brzuch.
- Błagam, ja... Mój mąż jest zdolny do pracy. Ja... ja też mogę coś robić. Proszę - skomlała cicho, patrząc się ze strachem na rosnący rząd po prawej stronie, gdzie stali zbyt młodzi, zbyt słabi, zbyt chorzy lub zbyt starzy, by być przydatnymi dla Hamesa. Nie wiedziała, co stanie się z nimi, ale pod żadnym pozorem nie chciała tam trafiać.