Każdemu należy się chwila odpoczynku w dobrze dobranym gronie. W barze jak ten rozmowy toczą się na naprawdę wiele tematów, aż wstyd nie dołączyć się do wspólnej dyskusji!

Tori Te’eria
Awatar użytkownika
Narrator
Posty: 413
Rejestracja: 15 sie 2016, o 21:18
Miano: Tori Te'eria
Wiek: 163
Klasa: Adept
Rasa: Asari
Zawód: Lekarz
Lokalizacja: Cytadela
Kredyty: 10.880
Medals:

Nie samym ME człowiek żyje, czyli IR Tori

7 paź 2017, o 10:52

Jak zapewne kilka osób na tym forum już wie, moją drugą pasją jest Starożytny Rzym. Pozwolę sobie zatem zamieścić tu tekst, który pochodzi z dawno temu rozgrywanego PBFa w realiach Starożytnego Rzymu (jeśli ktoś pamięta nieistniejącą już historica.pl to szczerze pozdrawiam!) - został stworzony przeze mnie, z małym wklejonym fragmentem autorstwa osoby, z którą wówczas grałam w duecie - Cornelii Tertii Dolabelli Cornelius. Mam do tego tekstu wielki sentyment (do całej historii Luciusza zresztą - była to pierwsza męska postać prowadzona przeze mnie na pbf-ie)

W formie wprowadzenia:
Główna postać to Lucius Crispini Quintius - rzymski nobil, który na wskutek poplątanych ścieżek losu i różnych - lepszych i gorszych - decyzji staje się piratem grasującym wokół Sycylii. Z czasem udaje mu się podstępem, grabieżą i w efekcie walk wejść w posiadanie pięciu liburn (dwurzędowe, zgrabne i szybkie statki bojowe) o nazwach: "Chimera", "Krakena", "Hydra", "Manta" i "Cornelia", buduje również piracką osadę - "Elisium". Spotkawszy na zaatakowanym przez siebie statku swą dawną miłość (właśnie Cornelię Tertię Dolabellę Cornelius), po wielu perypetiach porzuca swe zajęcie i Sycylię, przenosząc się do Galii Narboneńskiej, do Arelate. Bierze ślub z Cornelią i zaczyna "nowe życie", jednak nie wszystkim z jego ludzi taka odmiana losu pasuje. Prowodyrką buntu staje się Scilla, gladiatorka z irlandzkimi korzeniami, była współpracowniczka pirata, która porywa Kaeso, syna Cornelii i Luciusza (z wcześniejszego małżeństwa Cornelii, usynowionego przez Luciusza) i uprowadza go na jednej z liburn - "Mancie".

Mimo faktu, że Cornelia jest w ciąży, Luciusz zbiera swą "flotę" i oboje ruszają na poszukiwania syna.

Fragment poniżej pochodzi z momentu spotkania obu stron i zawiera w sobie nieco tematyki marynistycznej... Jeszcze jeden fakt - okręty Luciusza porozumiewają się za pomocą rogów sygnałowych, w przeciwieństwie do flag sygnałowych używanych przez flotę Rzymu.

To jedziemy:




Drobny deszcz utrudniał nie tylko obserwację okolicznych wybrzeży, ale również nawigację i życie na pokładzie. Gorzej, że niepogoda trwała już od jakiegoś czasu. Wszyscy byli przemoczeni i zziębnięci, ubrania i jedzenie powoli zaczynały cuchnąć stęchlizną. Ludzie zaczynali sarkać. Coś, co początkowo było pełną werwy, dynamizmu i podniecenia wyprawą, burzącą krew w żyłach i budzącą wspomnienia z naszej działalności w pobliżu Sycylii, powoli stało się budzącym zniechęcenie i znużenie włóczeniem się pomiędzy garstką wysp w poszukiwaniu jednego małego statku. Albo przynajmniej śladu jego bytności.
Starałem się zachować dobre słowo zachęty i pociechy dla wszystkich wokół, zwłaszcza Cornelii, której podróż i coraz bardziej zaawansowana ciąża najbardziej dawała się we znaki, jednak i mój nastrój nie był najlepszy. Obawa o Kaeso, złość na Scillę, zniechęcenie przedłużającymi się poszukiwaniami i próby utrzymania coraz bardziej rozlazłej załogi w ryzach sprawiały, że zacząłem unikać towarzystwa, a gdy nie było nikogo wokół mnie, wpatrywałem się tylko w morze i wybrzeża wysp.
Tego dnia nie było inaczej. Mimo późnego popołudnia było mgliście i nieciekawie, a słaby wiatr to skłębiał mgłę w jednym miejscu tak, że widoczność spadała niemal do zera, to rozwiewał ją, oczyszczając niemal cały widnokrąg. Stałem przy burcie i starałem się dojrzeć na morzu cokolwiek, co zbudowane byłoby ręką człowieka. Jakiegokolwiek statku lub łodzi, cumowiska lub zabudowań widocznych z wody. Czegokolwiek.
Po prawej burcie było wybrzeże jednej z przeszukiwanych wysp, w pobliżu którego wolno, na samych wiosłach, płynęły cztery nasze liburny. Po lewej - czyste, pofalowane morze, z widocznymi w oddali ciemnymi, zamglonymi konturami kolejnych wysp.
- Żagiel! - ciszę panującą na pokładzie przerwał nagle okrzyk dziobowego sternika - dziesięć rumbów na bakburtę!
Poderwałem się jak użądlony i szybkim skokiem znalazłem się przy burcie.
Zza cypla mijanej wyspy wypływał właśnie navis minor - mały statek handlowy, wyraźnie odpływając od brzegu w kierunku otwartego morza.
- Titus, graj "Neptun jest z nami" i "Do boju bracia!" - krzyknąłem do trębacza, chcąc wykorzystać element zaskoczenia. Gdy tylko rozległ się hejnał, na wszystkich statkach zawrzało. Zarówno na moich liburnach, jak i na handlowcu, który robiąc szybki zwrot chciał wykorzystać cały dostępny wiatr, by uciec nam. Uśmiechnąłem się ponuro i zmrużyłem oczy. Doskonale zdawałem sobie sprawę z faktu, że żaden handlowiec, nie wiadomo jak szybki i zwrotny, nie ucieknie liburnie. Zwłaszcza liburnie popychanej siłą mięśni bezwzględnych piratów.
- Co się dzieje? - koło mnie pojawiła się nagle Cornelia. Głos trąbki musiał wybudzić ją z popołudniowej drzemki, bo włosy miała w nieładzie, a oczy wciąż rozespane.
- Chcę schwytać ten statek - wskazałem palcem, marszcząc brwi w drapieżnym grymasie.
- Dlaczego? - spytała z nadzieją w głosie.
Dobre pytanie. Co kierowało tą decyzją? Dlaczego od razu spuściłem psy ze smyczy? To mógł być niewinny handlowiec. To, że porywacze podobno dysponowali jednym navis minor, nie oznaczało, że powinniśmy atakować wszystkie takie statki w okolicy. Czy moje nerwy są aż tak zszargane, że nie potrafię logicznie myśleć?
- Nie wiem - wzruszyłem lekko ramionami, unikając wzroku żony - może coś wiedzą, może kogoś widzieli...
- To czemu na pokładzie wszyscy szykują się do walki?
Rozejrzałem się wokół. Faktycznie, sygnał "Do boju bracia!" postawił na nogi wszystkich i teraz na pokładach trwała gorączkowa krzątanina, składanie masztów i szykowanie broni.
- Bo... Jakby okazali się wrogo nastawieni... - zacząłem się niepewnie tłumaczyć, choć sam wiedziałem, że moje tłumaczenie jest głupie i bez sensu.
- Wrogo nastawieni? Chyba sam nie wiesz, co mówisz. Przeciwko czterem liburnom?
- Nosi mnie. W każdym widzę zdrajcę - mruknąłem i spuściłem wzrok, obserwując czubki swoich butów. - Każda osada, którą widzę jest dla mnie osadą porywaczy. Każdy statek...
Przerwał mi niosący się po wodzie hejnał "Neptunie, ratuj!", sygnał trwogi i prośby o pomoc. Sygnał, którego jak do tej pory - dzięki bogom - żaden z naszych statków jeszcze nie musiał grać.
Wszyscy na "Cornelii" gwałtownie zamilkli, patrząc przez burty w kierunku pozostałych liburn i szukając tego, który grał sygnał. Jednak na pozostałych pokładach widać było równie zdezorientowanych jak my marynarzy, przypatrujących się wszystkim okrętom wokół.
- Co jest, na wszystkie demony Tartaru?! - Felix jako pierwszy oprzytomniał i skoczył do naszego trębacza - Kto to gra?!
Zrozumiałem. To nie był sygnał z żadnego z naszych statków. Grano go z pokładu transportowca, który w panice stawiał wszystkie dostępne żagle i starał się nam uciec. A jeżeli z jego pokładu grano sygnał, który został wymyślony w Elisium, to znaczy, że...
- Scilla - warknąłem, zaciskając zęby. - To Scilla! - skoczyłem naprzód, wskazując na transportowiec. - Cornelio, kochanie - zwróciłem się do zaskoczonej żony - wróć na rufę. Schroń się. Tu zaraz będzie gorąco. Rozniosę tą krypę w drzazgi!
- Nie! - krzyknęła Cornelia, osadzając mnie na miejscu - Coś może się stać Kaeso!
Zgrzytnąłem zębami z bezsilnej złości. Musi być jakiś sposób! Musi być możliwość, by się dowiedzieć o losach syna!
- Felix, wydaj polecenia! Niech liburny oskrzydlą i zablokują transportowiec! Zobaczymy, co wtedy będą mieli do powiedzenia! - krzyknąłem do Felixa, który skinął głową i zbliżył się do trębacza. Wkrótce po wodzie poniosły się dźwięki kolejnych sygnałów.
- Cornelio, musimy zaryzykować - starałem się przekonać żonę - W przeciwnym razie nigdy...
- Nie! - odpowiedziała ostro - Nie mogę...
- Żagiel od dziobu! Szkarłatny żagiel! - wykrzyknął nagle dziobowy sternik i wszyscy odwrócili się w tamtym kierunku. Od wschodu, czyli od kierunku, w którym starał się uciec navis minor, zza skalnego występu wyspy, wychynął właśnie znajomy mi, szkarłatny żagiel.
- To "Manta"! "Manta" przed nami! - jak wiatr przebiegł po pokładzie.
- Teraz już mi się nie wymknie – syknąłem przez zaciśnięte zęby i mimo protestujących krzyków Cornelii, ruszyłem w kierunku dziobu, wyciągając gladiusa z pochwy.
Cornelia wiedziała, że nic więcej nie wskóra. Nie teraz. Poza tym, miała złe przeczucia już od kilku dni. Powinna była wysiąść już wcześniej, w rybackiej osadzie, w której zatrzymali się w celu uzupełnienia prowiantu. Statek nie był odpowiednim miejscem dla kobiety w ostatnich dniach, zwłaszcza wtedy, gdy jego dowódcą był człowiek ogarnięty żądzą zemsty.
Wiążąc swoje życie z Lucjuszem Cornelia znała jego naturę i wydawało jej się, że potrafi ją zaakceptować. Może potrafiłaby - w sprzyjających okolicznościach. Te jednak takie nie były. Po pokładzie statku biegali teraz byli piraci, znów w swoim żywiole. Zgoda, mieli słuszny powód. Kobieta wycofała się do rufowej zabudówki i usiadła w jednym z wiszących, płóciennych hamaków.
- Pani Cornelio, chyba ich znaleźli. – Elene i Melite wystraszone przycupnęły u jej stóp. Nie odzywała się, miała teraz inne zajęcie.
- Pani?- Ośmieliła się odezwać ponownie Melite.
- Teraz to nieważne. Rodzę. – Odparła spokojnie. Poprzedni poród był lekki, jeśli bogowie dadzą, ten też taki będzie, choć nie była już taka młoda.
- Wezwę Drajnę!- Melite skoczyła na nogi i po chwili Drajna była przy mnie i zajmowała się mną na swój sposób - cicho i kompetentnie.
- Urodzi się na pokładzie statku, to wykąpiemy go w morskiej wodzie i będzie…marynarzem, jak ojciec.
Lekkie zająknięcie Melite nie uszło uwadze. Niewolnica pamiętała Lucjusza jako pirata, zresztą, pamiętała go każda z nich, jednak milczały. Cornelia nie wiedziała, czy po dzisiejszym dniu nie zaczną mieć wątpliwości. A ona sama?
- Ślub na pokładzie statku, dziecko też się tu poczęło. Dlaczego nie poród - Podsumowała żartobliwie w przerwie między skurczami.
- Prawdziwy marynarz będzie, ulubieniec Neptuna! – Pokiwała głową Drajna i za chwilę dodała:
- A włosy ma czarne i zdrowe. Jeszcze trochę i zobaczymy czy silny…
Zaraz zobaczyła i zamilkła. Rodząca nie zauważyła chwili przerwy, więc dopiero po chwili spytała:
- Czy coś nie tak z nim?
Słyszała przecież krzyk zdrowego niemowlęcia, przedzierający się przez odgłosy bitwy. Prawda, bitwa! Kaeso... Zamknęła oczy….
…ale zaraz je otworzyła.
- Co z moim synem? – Gwałtownie usiadła na łóżku, musiała na chwilę, bardzo krótką chwilę się zdrzemnąć.
- Jeśli bogowie pozwolą, niedługo go pani zobaczy. Mąż się o to zatroszczy. Teraz jeszcze coś zostało do zrobienia.
Prawda, ta najmniej miła część porodu była jeszcze przed nią. Na szczęście trwała krótko i niedługo kobieta mogła skupić się na odpowiedzi Drajny, która wydała się dziwna, tym bardziej, że właśnie podała zawinięte, najwidoczniej już wykąpane (czyżby w morskiej wodzie?) dziecko. Cornelia niejasno uświadamiała sobie, że coś miała z nim zrobić, ale co? Prawda… Przez zamieszanie związane z porwaniem Kaeso nie zdążyli załatwić mamki. Drajna spuściła oczy, niepewna, co ma robić. Nie jej rolą było doradzać. Cóż, może to Bogowie zdecydowali, a może to tylko sama Cornelia pamiętała, jak bardzo przykro jej było, że to ktoś inny karmił jej pierwszego syna. Teraz bez wahania odpięła zapinkę z ramienia i wyjęła pierś. Dziecko zaczęło gwałtownie ssać, ale po krótkiej chwili przestało i zapadło w sen.
- Jest taki …- zawahała się. Chciała powiedzieć „śliczny”, lecz to nie było właściwe słowo. Nie był też mały. Wydawał mi się większy niż Kaeso. I miał więcej włosów. Marszczył zabawnie małą buzię, ciemną i trochę czerwoną.
- Czarne włosy, ciemna cera, silny, prawdziwy marynarz, prawda?
Drajna i Melite wymieniły spłoszone spojrzenia. W końcu odezwała się ta druga.
- Pani Cornelio… To dziewczynka.
- Dziewczynka?
Dlaczego to tak ją zdziwiło? Przecież na świecie rodzą się dziewczynki, sama była kiedyś jedną z nich. Ale choć się z nim droczyła na ten temat, nigdy naprawdę nie przyszło jej do głowy, że Lucjusz może zostać ojcem dziewczynki. Właśnie, Lucjusz… Co on powie?
Na razie nie miał szansy nic mówić. Z pokładu dobiegały hałasy świadczące o tym, że trwała tam bitwa. Zmęczenie jednak okazało się silniejsze. Oddała tylko śpiące niemowlę Melite, po czym zapadła w sen.

--------------------------------------------------------------------

Cztery liburny, które weszły do portu w Arelate, pozornie nie wzbudziły zainteresowania niemal nikogo. Ot, cztery statki więcej w porcie.
Było jednak kilka osób, którym pojawienie się okrętów wyszło na dobre.
Pierwszym z nich był właściciel niewielkiego warsztatu ciesielskiego w pobliżu portu, który dostarczył ludzi i materiał do naprawy uszkodzonego poszycia jednej z liburn.
Drugim - a w zasadzie drugą grupą ludzi - byli medycy, którzy znaleźli niezły zarobek przy opatrywaniu ran i leczeniu wielu członków załóg nowoprzybyłych liburn.
Trzecim był właściciel niewielkiego magazynu położonego na uboczu miasta. Magazyn za niemałą kwotę wynajęto i pod osłoną ciemności wprowadzono do niego jakichś ludzi, których pilnowano później dniem i nocą, dostarczając im jedynie raz dziennie wodę i suchary. Nikomu obcemu nie wolno było się zbliżać do magazynu.
Czwartym był właściciel zajazdu i karczmy w porcie. Zajazdu, którego wszystkie pokoje zostały wynajęte za podwójną stawkę na wyłączny użytek załóg okrętów Luciusa Quintiusa, jego małżonki, dzieci, niewolników i zaufanych.

Do wspomnianej karczmy wszedł właśnie mężczyzna o zaciętym wyrazie twarzy. Nie wszedł z zewnątrz, lecz zszedł ze schodów prowadzących do pokojów na piętrze, trzymając się prawą, zdrową ręką poręczy. Lewa, zabandażowana ręka, wisiała na temblaku i musiała powodować ciągły ból, gdyż mężczyzna starał się ją chronić przed jakimkolwiek urazem czy nawet dotykiem.
Kilku mężczyzn siedzących wokół jednego ze stolików ożywiło się na jego widok i wołaniem zaprosiło go do siebie. Nie proszony o to właściciel lokalu oderwał się od swojego stałego miejsca w drzwiach do kuchni i ruszył ku nim również, taszcząc kolejną amforę wina. Wiedział, że będzie potrzebna. Gdy wrócił na swoje miejsce, z zadowoleniem zaznaczył na desce drzwi kolejne wyżłobienie i uśmiechnął się na myśl o przyszłym rachunku za wino.
- Lucius! - Felix uśmiechnął się szeroko. - Jak Cornelia i mała?
- W pokoju. Śpią, są zmęczone.
- A Kaeso?
- Też śpi. Czuwają przy nim niewolnice, na wypadek, gdyby budził się w nocy.
- Wciąż ma koszmary?
- Tak. Budzi się z krzykiem i nikogo nie poznaje. Albo woła Cornelię.
- Przejdzie mu.
- Mam taką nadzieję - potoczyłem wzrokiem po twarzach siedzących przy stole przyjaciół. - Nalejcie mi wina.
- Przypominają mi się dawne czasy - Kostros podał mi kubek i klepnął ręką w ławę, wskazując mi miejsce obok siebie.
- Czyli noce spędzone przy ognisku i winie?
- I przy opowieściach o morzu. O naszych wyczynach. I o bitwach i walkach.
- Nie, na to się nie zgodzę - skrzywiłem się.
- Nie daj się prosić - dołączył się Marius - pogoniłeś nas na ten navis minor i ominęła nas zabawa.
- Nie nazwał bym tego zabawą.
- Wybacz - Marius zerknął na moją zabandażowaną rękę - nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.
- Wielu naszych chłopców obiłoby ci mordę za taki tekst - uśmiechnął się Felix - zwłaszcza ci, którzy stracili na "Mancie" przyjaciół. Albo przeciwko przyjaciołom musieli walczyć.
- To z pewnością nie było zabawne. Ale... nie dajcie się prosić. Lucius, Felix, Lucro... opowiecie nam w końcu, co się wydarzyło podczas ataku na "Mantę"?
- Chyba jednak od tego nie uciekniemy - mruknąłem i ułożyłem ostrożnie poparzoną, zabandażowaną rękę na stole, krzywiąc się lekko z bólu.
- Nie damy wam - krzywo uśmiechnął się Kostros - przynajmniej dopóki nie usłyszymy pełnej wersji, a nie tylko plotek i urwanych fragmentów od chłopaków.
- Dobra - westchnąłem, pociągając głęboki łyk z kubka - Miejmy to już wreszcie za sobą. Zacznę od momentu, gdy goniliśmy wspólnie tego małego handlowca...

Uciekający przed nami navis minor robił wszystko co mógł, by opóźnić nieuniknione. Starał się jednocześnie jak najbardziej zbliżyć do nadpływającej ze wschodu liburny.
Przeszedłem na dziób, by nic nie zakłócało mi widoku. Zerknąłem w lewo i w prawo, obserwując prujące fale kadłuby trzech pozostałych moich liburn rozciągniętych w nierówną linię.
- Piasek na pokład! - warknąłem, a trębacz natychmiast przekazał rozkaz na pozostałe okręty.
Wadą stosowania sygnałów był fakt, że na okrętach przeciwników od razu było wiadomo, co zamierzamy. Zniknął efekt zaskoczenia i niewiedzy, który dawał zawsze naszemu zorganizowanemu atakowi znaczną przewagę. Teraz przeciwnik mógł elastycznie reagować na nasze działania. Znał nasze zamierzenia, nim wykonaliśmy manewr. Nie było teraz jednak czasu na wymyślanie nowych sposobów komunikacji. Musieliśmy zadowolić się tym, co mieliśmy już wypracowane i liczyć na dyscyplinę oraz przewagę liczebną. Dodatkowym problemem mógł być fakt, że atakowaliśmy statki, których załogę stanowili nasi przyjaciele. Ludzie, których znaliśmy i którym do niedawna ufaliśmy. O których do niedawna mówiliśmy "bracia".
- "Krakena" i "Hydra" na bakburtę - rzuciłem do trębacza - Niech idą na transportowiec. W miarę możliwości brać ich żywcem. My i "Chimera" bierzemy "Mantę".
Kolejne sygnały poniosły się po wodzie i statki zaczęły się rozdzielać. Niestety, przygotowania rozpoczęły się również na statkach przeciwnika. Na rufie handlowca pojawili się łucznicy i w powietrzu pojawiły się pierwsze strzały lecące w kierunku "Hydry" i "Krakeny". "Manta" zrzuciła żagiel i również na jej pokładzie rozpoczął się ruch.
- Lucro, w jakim stanie jest espringola? - zagadnąłem stojącego za mną dowódcę "Cornelii".
- O to trzebaby spytać Felixa. Jedyny egzemplarz jest na "Chimerze".
- Jak ich drapnąć, by nie ryzykować? - zastanowiłem się głośno, a Lucro odczytał to jako pytanie skierowane do niego.
- Ja bym zrobił największą zadymę na liburnie. Tam raczej nie trzymają chłopca. Jeśli mam być szczery, nie wierzę, że jest w ogóle na którymkolwiek statku. Prędzej trzymają go gdzieś na lądzie.
- Nie dowiemy się, póki nie sprawdzimy. Bricola! - odwróciłem się i krzyknąłem do obsługi machiny - Walić ile wlezie!
Warknęła deska i oszczepy pomknęły w kierunku "Manty", a obsada zaczęła gorączkowo szykować wyrzutnię do następnego strzału. Kątem oka dostrzegłem, że "Krakena" i "Hydra" dopadły już obu burt transportowca i opuściwszy kruki, przystąpiły do abordażu.
- Uwaga! - okrzyk obserwatora oderwał mnie jednak od tamtego widoku. Poczułem szarpnięcie za rękę i upadłem na pokład, pociągnięty przez Lucro.
Tuż obok nas ze świstem przemknęły strzały wystrzelone z "Manty". Powstałem szybko i nasadziłem na głowę trzymany w ręku hełm.
- Teraz się wkurzyłem na serio! - krzyknąłem w kierunku przeciwnika - Wypruję ci flaki, Scilla!
- Łucznicy, ognia! - padła komenda zza mnie i odpowiedzieliśmy ogniem. Ostrzał rozpoczęto również z "Chimery".
- Dajcie znać "Chimerze", żeby próbowali połamać im wiosła! - krzyknąłem do trębacza, a widząc, że ten podnosi do ust róg sygnałowy, złapałem go za dłoń - Ale nie trąb, na bogów!
- To jak?
- Wymyśl coś!
Na "Chimerze" rozległ się głuchy, głośny stuk espringoli i szeroki, ciężki pocisk pomknął, wirując, w kierunku bliskiej już "Manty". Uderzył w dziobowy maszt zrywając reję i plącząc liny. Z pokładu "Chimery" dobiegł nas okrzyk radości, świadczący o celnym trafieniu.
- Co to było? - spytałem, mając na myśli ten nietypowy pocisk.
- Felix wciąż eksperymentuje z espringolą. Pewnie to jakiś jego nowy patent.
- Dziesięć rumbów na sterburtę! - dziobowy sternik podał nowy kurs, by łukiem zajść przeciwnika z boku. Planowaliśmy wpuścić "Mantę" między nas, by szybkim zwrotem wejść jej za rufę lub zmusić do odsłonięcia boków.
- Idzie wciąż na nas! - krzyknąłem, obserwując zza blanków dziobu zbliżającego się wroga - "Chimera" do taranowania!
Zagrał róg i druga z naszych liburn wyostrzyła kurs. "Manta" zareagowała natychmiast, odbijając dziobem ku niej, by pokazać jak najmniejszą sylwetkę. W takiej pozycji taranowanie nie było możliwe, a jego próba mogłaby się skończyć nawet uszkodzeniem atakującego okrętu.
- Jak będą nas mijać, walimy harpaxy! - krzyknąłem do obsługi bricoli - a potem ostry zwrot na bakburtę i szykować kruka!
- Tak jest!
Ostry ostrzał trwał wciąż. Dwukrotnie jeszcze odezwała się espringola "Chimery", druzgocząc blanki sterburty i otwierając marynarzy i wioślarzy na atak łuczników. Załogi naszych statków i statku przeciwnika przekrzykiwały się nawzajem, obrzucając się stekiem wyzwisk i przekleństw, w obie strony leciały strzały. Dostrzegłem rudą czuprynę Scilli, gdy jej właścicielka przemykała między marynarzami i wydawała komendy. Co i rusz zerkała w naszym kierunku, zbliżając się do rufy i unikając pocisków. Dobiegła do sternika i wskazała na "Cornelię", wykonując mimochodem charakterystyczny, kolisty ruch ręką, na co sternik odparł coś, kiwając potakująco głową.
- Cała wstecz! - wydarłem się na całe gardło, machając w kierunku zdezorientowanego dobosza - Wstecz, psie syny! Jeśli wam życie miłe!
Wioślarze zareagowali niemal natychmiast. Woda pod wiosłami spieniła się i skotłowała, pryskając na wszystkie strony. "Cornelia" zadrżała, zatrzeszczały wiązania i okręt zaczął wyhamowywać pęd.
- Na bakburtę! Dziobem do nich! - darłem się, obserwując kadłub przeciwnika.
"Manta" skręcała w naszym kierunku, celując pod ostrym kątem prosto w burtę "Cornelii". Wioślarze przeciwnika współdziałali ze sternikami, co dzięki zdublowanemu sterowi (świeża przeróbka z tej zimy, psia ich mać!) dawało im wspaniałą zwrotność. Po chwili navis wyprostowała i leciała już ku nam jak ptak, z wycelowaną prosto w nas ostrogą tarana. Nasza liburna w porównaniu z nimi skręcała powoli niczym mucha w smole.
- Trzymać się! - poniosły się głosy po pokładzie. Wioślarze wyskakiwali ze swoich miejsc i uciekali na prawą burtę.
Przykucnąłem za blanką dziobu, chowając głowę w ramiona. Zapadła cisza tak wielka, że słyszałem bicie własnego serca. A potem nastąpił huk i wstrząs, gdy "Manta" uderzyła pod ostrym kątem wbijając się ostrogą w burtę "Cornelii". Zerwałem się natychmiast i zobaczyłem o kilka kroków od siebie dziobnicę "Manty". Na jej pokładzie panował niemal taki sam chaos, jak na naszej liburnie - widać, że nie przygotowali się do taranowania należycie. Ludzie wstawali z pokładu, na który cisnęła ich siła uderzenia i rozmasowywali sobie stłuczenia.
Ale nie byli gotowi na kontruderzenie.
- Bracia! Krew za Elisium! - mój krzyk w zapadłej ciszy był doskonale słyszalny na obu pokładach. Kiedyś ten krzyk jednoczył elizejskich piratów. Dzisiaj miał ich ostatecznie podzielić.
Chwyciłem w pewniejszy uchwyt gladiusa, złapałem w drugą rękę czyjąś, chwilowo pozbawioną właściciela, tarczę i przesadziłem barierki burt, znajdując się na okręcie przeciwnika.
- Krew za Elisium!
Doskoczyłem do najbliższego, zaskoczonego człowieka i bez pytania ciąłem go na odlew mieczem. Drugi starał się już bronić, lecz jego cios przyjąłem na tarczę, a sam wyprowadziłem sztych, zatapiając miecz w jego piersi. I w tym momencie skończył się kredyt zaskoczenia moją akcją. Zobaczyłem złe, wściekłe twarze i wzniesioną broń. A potem była już tylko walka.
Pchnięcie - tarcza - tarcza - cięcie - tarcza - blok - tarcza - tarcza - blok...
Zdawało mi się, że unikam wrogich ciosów całe lata, gdy tuż za mną usłyszałem "Krew za Elisium!", a obok mnie pojawili się towarzysze z "Cornelii". Walka stała się bardziej wyrównana. Siły były równe, determinacja też.
Korzystając z zamieszania, zacząłem napierać od strony burty, by dotrzeć jak najbliżej Scilli. Chciałem zmierzyć się z nią osobiście. Kolejni przeciwnicy pojawiający się przede mną albo cofali się przed moja determinacją, albo byli spychani w bok, gdzie przejmowali ich idący za mną moi ludzie. Opór był jednak zawzięty. A miejsce jednego pokonanego przeciwnika pojawiało się dwóch innych. Moi ludzie też obrywali, a pocięte, pokrwawione ciała zaczęły plątać się pod nogami. Gdyby nie gruba warstwa piasku na pomoście pokładu, deski byłyby śliskie od krwi.
Nagle od strony rufy "Manty" zabrzmiał hejnał "Neptun jest z nami", zakończony sygnałem wywoławczym "Chimery" i w nasze serca wstąpiła otucha...


- Rzuciliście kruka? - Kostros dolał wszystkim wina i spojrzał pytająco na zasłuchanego, milczącego Felixa.
- Tak - odparł zagadnięty - gdy zobaczyliśmy, jak "Manta" taranuje "Cornelię", skręciliśmy na sterburtę i ile sił w wiosłach poszliśmy na nich. Nie taranowaliśmy, tylko dobiliśmy do nich. Wciąż miałem nadzieję, że liburny uda się uratować. Zrzuciliśmy kruka i poszliśmy na przeciwnika, biorąc go w kleszcze. Nie wiedzieliśmy jednak...

Pokład zadrżał i zakołysał się raptownie. Nie musiałem się rozglądać, by wiedzieć, co to znaczy. Ktoś miał na tyle rozumu, że cofnął "Mantę", uwalniając ją zarówno od kruka, jak i od zakleszczonego taranu. Krok poszedł w drzazgi, a znajdujący się już na nim ludzie wpadali do wody, wprost pomiędzy dwa ścierające się kadłuby. Od dziobu po rufę krzyk zwycięstwa zmienił się w jęk zawodu, gdy wioślarze przeciwnika ile sił w grzbietach wycofywali okręt. Z garstką moich ludzi i ze mną na pokładzie.
Błyskawicznie zostaliśmy otoczeni i mimo naszej determinacji - rozbrojeni.
Podniesiono żagiel i "Manta" ruszyła naprzód, mijając nasze okręty. Doskonały manewr zważywszy, że załogi na "Cornelii" i "Chimerze" musiały się zorganizować na nowo i obrócić swoje statki, zanim ruszą w pościg. Dawało to buntownikom sporo czasu przewagi. Patrzyłem na oddalające się kadłuby i myślałem, czy zobaczę jeszcze kiedykolwiek żonę, syna i nienarodzone dziecko.
- "Krew za Elisium" - odezwała się, stając przede mną, Scilla. - całkiem zgrabne zawołanie. Świadczące o tym, że nie zapomniałeś jeszcze o tym, kim jesteś.
Moją jedyną odpowiedzią było pogardliwe spojrzenie, co rozbawiło jedynie gladiatorkę.
- Wciąż pamiętasz, jak się nawiguje. Jak się walczy. Jak się przelewa krew. Nie brakuje ci tego? Elisium wciąż jest tam, gdzie je zostawiłeś. I wciąż czekają miasta do splądrowania i okręty do złupienia. Nie brakuje ci tego? – powtórzyła.
- Jesteś chora. Mówiłem ci już wielokrotnie, że z tym skończyłem.
- Nie wierzę ci. Widziałam cię przed chwilą w akcji. Tak się nie zachowuje patrycjusz i urzędnik. Wciąż na mieczu i twoim pancerzu jest krew twoich przeciwników - uśmiechnęła się lekko.
- Ale brakuje na nich krwi jednej osoby.
- Kogo?
- Twojej.
- Myślisz, że dałbyś radę? - pewniej ujęła rękojeść swego zakrzywionego, trackiego miecza.
- Jestem więcej niż pewien.
- Dajcie mu miecz - odwróciła się do mnie plecami i odeszła kilka kroków, robiąc miejsce do pojedynku - niech pokaże...
- Na Neptuna i bogów Tartaru! - wrzasnął nagle jeden z marynarzy, wskazując palcem na coś na niebie i odwracając uwagę wszystkich – co to jest?!
Wystarczyło mi jedno spojrzenie, bym wiedział, czym jest ciągnący za sobą smugę dymu pocisk, który leciał w naszym kierunku od strony „Chimery”. I jakie szkody może wyrządzić, jeżeli trafi, a wszystko wskazywało na to, że espingola na „Chimerze” celnie wystrzeliła swój zapalający pocisk.
Szarpnąłem moimi rękami, które trzymali wciąż załoganci „Manty” i wyrwałem je z uścisku.
- Do wody, komu życie miłe! – krzyknąłem do garstki ocalałych moich ludzi i już sam miałem rzucić się w kierunku burty, gdy olśniony nagłą myślą zatrzymałem się w miejscu i – odwróciwszy – skoczyłem w kierunku wciąż wpatrzonej w nadlatujący obiekt Scilli i chwyciłem ją w pół, chcąc pociągnąć za sobą.
- Precz z łapami! – krzyknęła napadnięta. Nie zdążyła jednak dodać już nic więcej. W zapadłej nagle ciszy rozległ się brzęk pękającego zbiornika z oliwą, zalewającą pokład wokół miejsca uderzenia pocisku, raptem kilka kroków od nas. Biegnąc w stronę burty i ciągnąc za sobą opierającą się gladiatorkę, usłyszałem dźwięk, który skojarzył mi się z głośnym łopotem żagla na wietrze i w plecy uderzyła mnie fala gorąca. Lewa ręka zapiekła mnie nieznośnie. Poślizgnąłem się na blanku burty i potem był już był tylko chłód wody, w którą wpadłem zupełnie bez kontroli. Gdy się wynurzyłem po chwili, obok mnie w wodzie zobaczyłem wykrzywioną w grymasie złości twarz Scilli i odruchowo uderzyłem ją pięścią na odlew, wkładając w ten cios całą siłę, jaką mogłem z siebie wykrzesać, pokonując ciągnący mnie w dół ciężar pancerza. Straciłem jednak rytm i fala nakryła mnie. Walcząc, starałem się znów wynurzyć, jednak nie było to łatwe. Skórzany pancerz był ciężki, dodatkowo moje ruchy krępowało ubranie. Szarpnąłem rzemienie napierśnika, ale te trzymały mocno. Pomarszczona powierzchnia wody była coraz dalej nade mną. Sięgnąłem do pasa i namacałem rękojeść puggio. Szybkie cięcia przecinające tak rzemienie, jak i moją skórę i już wynurzałem się odrzucając napierśnik. Zauważyłem jeszcze jedną, bezwładnie tonącą osobę. Długie włosy wskazywały na to, że była to kobieta. Scilla. Chwyciłem ją pod pachy i pracując nogami ruszyłem w kierunku powierzchni. Wynurzyłem się w chwili, gdy moje płuca eksplodowały bólem, prosząc o powietrze…


Sięgnąłem ponownie do kubka i stwierdziwszy, że jest pusty, gestem poprosiłem o jego napełnienie. Moi słuchacze również sięgnęli do swoich naczyń. Rozejrzałem się po wnętrzu, jakby zdziwiony, gdzie się znajduję. Przed oczami wciąż widziałem falującą wodę, kadłuby walczących okrętów, słyszałem dźwięki walki i słony smak wody zalewającej mi usta.
W karczmie było cicho. Nie tylko moi ludzie, ale i goście i stali bywalcy przysłuchiwali się nam w milczeniu. Niektórzy z nich spuszczali, czy odwracali wzrok gdy na nich patrzyłem, jednak widać było, że całą swą uwagę poświęcali naszej opowieści. Nieczęsto się zdarza słuchać relacji z bitwy morskiej - i to wprost z ust tych, którzy brali w niej udział.
Chwilę ciszy przerwał Kostros.
- Teraz zaczyna się moja część historii.
- Dlaczego?
- Bo to my wyłowiliśmy Luciusa. Gdy razem z ludźmi Mariusa rozprawiliśmy się z załogą navis minor, ruszyliśmy wam na pomoc. Trochę czasu nam to zajęło, bo nie używaliśmy podczas walki mieczy. Lucius chciał i załogę i statek w całości, więc jedyną bronią były siatki i pałki. Potem przeszukanie statku, czy nikt się nigdzie nie zaszył i dopiero mogliśmy odpływać. „Krakena” ruszyła na „Mantę”, a „Hydra” została by pilnować jeńców. Jednak nim zdołaliśmy się zbliżyć, zaatakowaliście ich pociskiem zapalającym – skinął głową na Felixa, który skinął twierdząco. – A gdy na „Mancie” wybuchł pożar i ludzie zaczęli z krzykiem skakać do wody, podeszliśmy do nich, by wyławiać żywych. Ku naszemu zdumieniu było wśród nich paru ludzi z „Cornelii”. Oraz Lucius i Scilla. Wtedy zobaczyliśmy, że ty masz poparzoną rękę, a Scilla – nabierającego właśnie koloru siniaka na skroni. Nieźle jej musiałeś przyłożyć.
- I tak za mało. Jeszcze nie wymyśliłem, co z tą suką zrobię.
- Szkoda tylko „Manty” – odezwał się Marius – to była niezła łajba.
- Wypaliła się i poszła na dno.
- Pies z nią tańcował – burknąłem, pociągając znów z kubka.
- Oho, widzę, że zaczynasz znów mieć taki dobry humor – półgębkiem uśmiechnął się Kostros.
- Jaki?
- Taki, jaki miałeś, gdy wyłowiliśmy kogo się dało, po czym kazałeś wrócić na handlowca.
- A co w tym moim nastroju było takiego dobrego?
- Na twarzy miałeś wypisaną żądzę krwi. I…

Gdy poszycia burt zetknęły się ze sobą, a liny unieruchomiły okręty względem siebie, wraz z Kostrosem i paroma ludźmi przeszliśmy na pokład zdobytego navis minor. Pod jedną z burt siedzieli, posiniaczeni i podrapani, ale żywi, związani jeńcy. Na statku nie było Kaeso. Nikt także nie chciał powiedzieć, gdzie chłopiec może się znajdować.
- Wybierz czterech z nich i ustaw w szeregu. – rzuciłem do Kostros, który przekazał rozkaz dalej.
Już po chwili czterech ludzi, z których trzech znałem z „Manty”, stało przede mną, mierząc mnie nienawistnym spojrzeniem. Sięgnąłem do pasa, lecz trafiłem tylko na pustą pochwę i przypomniałem sobie, że mój puggio leży teraz prawdopodobnie na dnie morza.
- Chcę wiedzieć, gdzie jest mój syn – odezwałem się cicho – a wy nie chcecie mi tego zdradzić. Nie sądzę, że nie wiecie. Raczej nie chcecie mi powiedzieć. Mam rację?
Odpowiedzi nie było, tylko mordercze spojrzenia.
- Ale ja się dowiem. Bo jestem cierpliwy i umiem ładnie prosić. Zatem proszę was ładnie, powiedzcie mi, gdzie jest Kaeso?
Znów brak odpowiedzi.
Skinąłem głową, odwróciłem się i podszedłem do Kostrosa. Nie odzywając się również, wyciągnąłem zza jego pasa sztylet i odwróciłem się znów do stojących jeńców.
Błyskawicznie chwyciłem pierwszego z nich za włosy i krótkim cięciem poderżnąłem mu gardło. Nieszczęśnik zwalił się na pokład, charcząc i zalewając deski pokładu krwią. Ja jednak nie patrzyłem na niego, lecz chwyciłem drugiego i zrobiłem z nim to samo.
Po chwili dwa ciała znieruchomiały na zalanym krwią pokładzie.
- Poproszę raz jeszcze. – odezwałem się – Niech ktoś mi powie, gdzie teraz jest mój syn, Kaeso? Jeżeli mi nie powiecie, zarżnę następnych dwóch. Potem następnych. I znów. W końcu któryś z was się złamie i mi powie…


- …aż strach się było do ciebie zbliżać – dokończył Kostros.
- Ale dało efekt. Dowiedziałem się, że „Manta” odwiozła Kaeso do Messany, skąd chłopiec wozem miał być przewieziony dalej.
- Dało, dało. A liczyłeś trupy u twych stóp? Ja naliczyłem siedem. Dopiero ósmy zaczął śpiewać. I śpiewał tak pięknie, że trzeba go było siłą uciszać, bo chyba cały dziennik pokładowy by wyrecytował.
- Co było potem? – spytał Felix.
- Potem przeładowaliśmy jeńców… - zacząłem.
- …pozostałych jeńców – wpadł mi w słowo Kostros.
- Taaa… Pozostałych jeńców… Odbiliśmy od transportowca i puściliśmy go z dymem, bo nie był już potrzebny. Ruszyliśmy do was, sprawdzić co z Cornelią i z „Cornelią”.
- Statkiem i twoją żoną zaopiekowałem się już ja – znów odezwał się Felix. Uszkodzenie było spore, ale statek był pływalny. Prawie. Największe zaskoczenie czekało na nas jednak na rufie. W zabudówce. Tam, gdzie przebywała twoja żona.
- Więcej wina, do cholery! Bo się wątek opowieści urwie! - Felix odwrócił się do gospodarza, który - chwyciwszy kolejne naczynie - usłużnie przytruchtał do naszego stolika.
- A co było z "Cornelią"? "Manta" ją taranowała, ale na ile poważnie? - spytał Marius między jednym a drugim łykiem wina.
Rozejrzałem się wokół. Oprócz moich towarzyszy, opowieści przysłuchiwało się sporo osób - stali bywalcy zajazdu, załogi naszych i obcych statków, kupcy... Co mnie to zresztą obchodziło? W tym momencie myślami i duszą byłem daleko na morzu, czekając z niecierpliwością...

Jak tylko "Krakena" dobiła do burty "Cornelii", jednym susem znalazłem się na jej pokładzie. Na statku trwała gorączkowa krzątanina. Usuwano skutki walki, parę osób właziło właśnie pod ławki wioślarzy, do zęzy, by łatać uszkodzenie kadłuba. Wyciągano z komory dziobowej i przenoszono na rufę kamienie balastowe, by odciążyć dziób i zapobiec napływowi wody.
- Weź tylu ludzi ile ci jest potrzeba, złaźcie do zęzy i łatajcie „Cornelię”.
- Czym?
- Zaraz ci powiem, czym! – odwróciłem się do pytającego i wrzasnąłem, wściekły nie na żarty – tak ci powiem, że ci w pięty pójdzie! Nawet swoimi cennymi tyłkami!
Obok mnie pojawił się Kostros i Ianus, podszedł również Felix i Lucro.
- Jak moja żona? Nic jej się nie stało? - spytałem.
Felix spojrzał na mnie przeciągle.
- Nie. Jest zdrowa. Nic nie...
- Co? - zauważyłem jego dziwne spojrzenie.
- Myślę, że powinieneś do niej iść.
Wezbrał we mnie niepokój. Co mogło być nie tak? Czemu Felix zachowywał się tak dziwnie?
- Powiesz mi coś, do jasnej cholery? - wybuchnąłem ruszając w kierunku rufy – Jest ranna?
- Sam zobacz. O ile ich nie wystraszysz. Teraz nie wyglądasz jak patrycjusz.
Miał rację. Przemoczona, brudna i porwana tunika, którą miałem na sobie, uwalana była krwią, podobnie jak moje ręce. Na lewym przedramieniu widniało spore oparzenie, twarz umazana miejscami sadzą i krwawymi smugami, zmierzwione włosy - wszystko to tworzyło obraz zgoła różny od tego, który moja małżonka widywała na co dzień.
Otworzyłem z trzaskiem drzwi do zabudówki i jak burza wpadłem do środka. Dostrzegłem wystraszone spojrzenia Melite i Drajny wlepione we mnie. Potem zobaczyłem Cornelię. Leżała na hamaku, oparta na łokciu i patrzyła na mnie. Po chwili spuściła wzrok na zawiniątko, które leżało przytulone do jej obnażonej piersi.
Zaparło mi dech w piersiach. Czy to możliwe? Czy to się już stało? Czy to moje... nasze dziecko?
Cornelia spojrzała na Melite i skinęła głową. Dziecko z głośnym cmoknięciem przerwało posiłek i Cornelia podała niewolnicy zawiniątko.
Melite podeszła do mnie i złożyła zawiniątko u moich stóp.
- To twoja córka, Luciuszu - odezwała się Cornelia. - Crispina Quintia.
- Córka? - spojrzałem w niespokojne oczy żony. Domyślałem się, czego się obawiała. Los dziewcząt był zawsze bardzo niepewny. Musiały nosić amulety zapewniające im opiekę mocy nadprzyrodzonych. Miały dużo mniejsze prawa niż chłopcy. Nie było zbyt mile widziane, jeśli zdobywały wykształcenie. Mogły uważać się za szczęściary, jeśli udało im się przeżyć okres niemowlęcy i dzieciństwo. A przede wszystkim, dziewczynka nie musiała być zaakceptowana przez ojca jako prawowite dziecko. "Jeśli urodzisz chłopca, opiekuj się nim, jeśli to będzie dziewczynka, niechaj umrze" - zabrzmiało mi w głowie usłyszane gdzieś, kiedyś zdanie.
Córka. Miałem córkę.
Urodziła się na pokładzie liburny, na morzu, podczas walki.
Spojrzałem na zawiniątko leżące u moich stóp. Tak niewielka istotka. Moja córka. Podniosłem wzrok i dostrzegłem wystraszone spojrzenia obu niewolnic i zaniepokojoną przedłużającą się ciszą Cornelię.
Pochyliłem się i niezgrabnie podniosłem niemowlę w górę. Materia, w którą było zawinięte, rozsupłała się i opadła na pokład, pozostawiając w mych rękach nagie dziecko. Dziewczynkę. Krew z krwi. Kość z kości.
- Crispina Quintia - odezwałem się. - Moja córka.
Dziecko zakwiliło cicho.
Spojrzałem na Cornelię. Wciąż patrzyła na mnie, niepewna tego, czy zaakceptuję dziecko. Uśmiechnąłem się do niej czule. Zrozumiała. Jak mogłem się wyrzec tej maleńkiej istotki, którą trzymałem właśnie w rękach? Dziecka będącego częścią Cornelii? Częścią nas obojga? Efektem naszej miłości? A jeśli tak, czemu nie miałbym go zaakceptować?
Cornelia odpowiedziała uśmiechem. Stałem tak przez chwilę, patrząc jej w oczy i spojrzeniem dziękując za tą uroczą istotkę, którą trzymałem na rękach.
Potem odwróciłem się i - wciąż z dzieckiem na ręku - wyszedłem z zabudówki na pokład liburny.
Chyba wszystkie oczy zwrócone były na mnie. Plotka o tym co się stało zdążyła się już rozejść.
Uniosłem córkę w górę, pokazując ją z dumą wszystkim.
- Crispina Quintia - krzyknąłem. - Moja córka!
Po pokładzie poniosły się wiwaty i okrzyki gratulacji…


- Pamiętam - odezwał się Felix - sam się zastanawiałem jak zareagujesz, gdy dowiesz się o płci dziecka.
- A jak mogłem postąpić inaczej? Przecież to moje dziecko.
- Ale wiesz. To dziewczynka.
- I co w związku z tym?
- No... niby nic. Tylko...
- Wiesz co, Felix? Jest takie powiedzenie: "U chłopa zucha pierwsza jest dziewucha". I ja się tego trzymam - uśmiechnąłem się znad kolejnej dolewki wina.
- Ale syn to co innego. Możesz go kształcić. I mieć pewność, albo przynajmniej nadzieję, że kiedyś cię zastąpi.
- Ty masz chłopaka, Felix, to będziesz bronił swojego - odezwał się Kostros - a Lucius raczej swojego zdania nie zmieni.
Dopiero teraz zauważyłem, że reszta chłopaków z rozbawieniem obserwuje naszą małą sprzeczkę. Popijając wino, chichotali cicho, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Felix też to zauważył.
- A was co tak bawi? - warknął. - Czuję, że zaraz jeden z drugim po łbie dostanie, to się zabawa skończy.
- Coś taki drażliwy?
- Bo nie mam nastroju do głupot. Ja tam ze swojego chłopaka jestem dumny. A zobaczycie, co będzie, jak sami będziecie mieć dzieci. Jak ja. Albo Lucius.
- Dzieci? Jakie dzieci? Dziecko chyba. Ty masz jedno i Lucius ma jedno.
- Ja mam dwójkę - odezwałem się - syna i córkę.
- Kaeso - odezwał się Lucro. - A jak on to wszystko przeżył?
- Do dziś w nocy dręczą go koszmary. Za każdym razem jak słyszę jego krzyki, mam ochotę Scilli powyrywać nogi z dupy i nakarmić nią szczury.
- Jeśli mam być szczery, to dziwię się, że ona jeszcze żyje. Ja na twoim miejscu zatłukłbym ją dawno, albo rzucił rekinom do zabawy podczas drogi do Massilii.

Pogoda się poprawiła, ale nie poprawiły się nastroje. Walka z dawnymi przyjaciółmi, przelana krew, zabici, ranni i dwa spalone statki skutecznie obniżyło morale załóg. Mnie i Cornelię dodatkowo dobijał fakt, że wciąż nie było przy nas Kaeso. wiedzieliśmy tylko, że został wywieziony do Massilii, gdzie miał być trzymany dłużej.
Większość czasu albo spędzałem stojąc na dziobie i wypatrując brzegu, albo w rufowej zabudówce liburny, przypatrując się jak Cornelia i niewolnice zajmują się Crispiną.
Z jednej strony fascynowała mnie ta mała, bezbronna istotka, jej bezgraniczna miłość i ufność w dorosłych, jej spokojny sen przerywany testami siły głosu, które słychać było nawet na sąsiednich liburnach, łapczywe posiłki zakończone głośnym bęknięciem, czy jej bezzębny uśmiech skierowany do czego popadnie - stołu, sufitu, kubka z wodą, czy którejś z opiekunek. Z drugiej zaś strony bałem się jej. Jej delikatności, kruchości, niewinności... Bałem się nawet brać ją na ręce, by jej nie uszkodzić, nie wyrządzić jej krzywdy. Wolałem stać z boku i przypatrywać się…
*** ARMOR *** VOICE *** FORMAL *** PARTY ***
ObrazekObrazek
Statystyki dla MG:
Wyświetl wiadomość pozafabularną
Hawk
Awatar użytkownika
Administrator
Posty: 2744
Rejestracja: 14 kwie 2012, o 22:37
Miano: Jeanette Hawkins
Wiek: 35
Klasa: Żołnierz
Rasa: Człowiek
Zawód: Kapitan pirackiej łajby
Lokalizacja: Wraith
Status: Widmo-renegat, poszukiwana przez Cerberusa.
Kredyty: 107.987
Medals:

Re: Nie samym ME człowiek żyje, czyli IR Tori

2 paź 2021, o 21:46

tezd
tezd tezd
tezd 2
THEME⌎ ARMOR⌎ VOICE⌎ NPC⌎
ObrazekObrazek
+10%⌎ do bycia twoją starą+20%⌎ do bycia starą twojej starej+30%⌎ do bycia starym starej twojej starej

Wróć do „Bar”