Mesa i kofeina. Skinął głową, potwierdzając decyzję i cofając dłoń z bandaża, który teraz otulał jej ramię, a gdzie przed chwilą pomagał zawiązać końce materiału. Jak na starcie z dwoma agentami Castora, wyszli z niego w większości bez szwanku, a postronny obserwator mógłby zarzucić, że przypłacili zakończenie walki zaledwie paroma siniakami i jednym poparzeniem. W tamtej chwili nic nie wyglądało jednak na łatwe i bezpieczne. Nie widział potyczki Mayi z żołnierzem uzbrojonym w miotacz ognia, ale mógł sobie wyobrazić jak wyglądała - płomienie ryczące po ścianach kompleksu, zalewając je w gwałtownych strugach, gdy mężczyzna naciskał spust, pośród nich błyski błękitu tam gdzie teleportowała się biotyczka, terkot jej pistoletu maszynowego i wizgi języków czarnej energii...
W jednym krótkim przebłysku przypomniał sobie, że przeładowała broń, gdy stali razem w pomieszczeniu, łapiąc oddech po walce. Strzelała, a pistolet zadziałał, pomimo jego żartów.
- Miałem nadzieję, że będziesz. Bo następną czyścisz sama - odpowiedział na jej słowa po chwili milczenia, odwzajemniając jej półuśmiech. Nawet jeżeli prawdopodobnie jego obietnica była daleka od prawdy oraz od tego jak będzie wyglądała przyszłość jej pistoletu, bo wiedział, że akurat to postanowienie zrobione jest ze szkła, a ostrzeżenie puste.
Dostrzegł cień, który przemknął w złotym spojrzeniu, gdy wspomniał chwilę, która nastąpiła przed uderzeniem pustego pochłaniacza o ziemię. Wiedział, że zrozumiała o co pytał, że pojęła że jego słowa nie dotyczą zabitych mężczyzn oraz tego co to oznaczało. A jednak, błękitne włosy, uwolnione spod wiązania, zatańczyły dookoła jej głowy, gdy pokręciła nią przecząco, odsuwając te myśli na bok. Może uznała, że to niewłaściwa pora, może nie chciała o tym mówić, nie teraz, nie tutaj, gdy chociaż jedno z nich musiało odrzucić na bok własne problemy. Może nie powinien tego poruszać, ale musiał; jakaś jego część odruchowo pragnęła ją poinformować, że wie i że może z nim porozmawiać, że chce jej się odwdzięczyć, tak jak ona robiła to teraz. Inna część uciszyła ją jednak natychmiast. Ta, która wiedziała, że nie musi niczego mówić na głos.
Ścisnął delikatnie jej dłoń, przekazując jej to wszystko, ale nie poruszył znowu tematu, pozwalając jej samej do niego wrócić, gdy będzie chciała. Podniósł się z ociąganiem, wstając na nogi, kiedy ponownie go pociągnęła.
- To ja zrobię nam kawy - odpowiedział tylko. Chciał ruszyć, ale dotyk jej palców zatrzymał go w miejscu, a gdy podniósł na nią wzrok, dostrzegł jej spojrzenie. To również zrozumiał; napięcie, które spinało jej ciało, obawę i zmęczenie, poszukiwanie pewności, że gdy tylko na chwilę zniknie mu z oczu, jej wpływ nie wyparuje. Lustrzane odbicie jego samego, gdy wiele dni temu sam pomagał jej dojść do siebie.
- Już dobrze - powiedział pół tonu ciszej, pozwalając sobie na kolejny, zmęczony uśmiech i na to by dostrzegła, że dzięki niej pustka zdążyła wycofać się już z zielonych tęczówek. - Może nie wyskoczę ze śluzy przez ten czas.
Żart był tylko i wyłącznie tym - żartem. Dalej czuł jakby w jego głowę ktoś powbijał setkę gwoździ, a kark miał sztywny od napięcia jak stalowa belka, ale mógł już normalnie myśleć, mógł oddychać, mógł skupić się na czymś innym niż nagrania przedstawiające jego rodzinę. Przyszłość, która jeszcze nie nadeszła. Przyszłość, którą być może jakoś mogli powstrzymać, a jeżeli nie - którą mogli pomścić.
Wypuścił jej dłoń, pozwalając jej ruszyć do kajuty, a samemu kierując się w stronę mesy. Mięśnie go bolały i czuł się jak po długim biegu, ale czarne chmury nadal trzymały się zamknięte w centrum łączności. Nawet gdy został sam i gdy usłyszał syk drzwi zamykających się za biotyczką. Ruszył przez pomieszczenie w ciszy, obchodząc powoli stół i podchodząc do szafek, żeby wyciągnąć z nich dwa kubki. Niemal mechanicznie postawił je pod odpowiednie dozowniki, jeden dla dextroskrętnych organizów, a drugi dla levo, po czym wcisnął przycisk automatu.
Szum przygotowywanej kawy wypełnił dźwiękiem mesę, podobnie jak zapach, który podążył za nim chwilę później. Wpatrywał się w dwa strumienie cieszy o nieznacznie odmiennej barwie, pozwalając myślom odpłynąć na kilka sekund, podryfować w dal tak jak zrobiły to pod szumem prysznica. Jego dłoń w nieświadomym roztargnieniu zaczęła pocierać delikatnie bandaż dłoni - nie na tyle żeby znowu podrażnić ranki, ale w niewerbalnej reakcji na umysł próbujący się do czegoś przydać, próbujący pogrzebać resztkę obaw i bezradności pod naporem pracy.
- Etsy, ile czasu potrzebowałaby mała korweta na dotarcie z Mgławicy Końskiego Łba do Małpiej Grani? Mniej niż osiemnaście godzin? - odezwał się po dłuższej chwili.