Przez chwilę odprowadzała wzrokiem dwóch cywili trzymających opatrzonego przez nią postrzelonego i przeprowadzających go przez kładkę w kierunku drugiego budynku, po czym odwróciła się do ciężej rannego. Klęknęła znów przy nim nie zważając na to, że klęczy w szkarłatnej kałuży krwi wymieszanej z wszędobylskim, wciąż opadającym betonowym pyłem. Krwi tak odmiennej od jej własnej, nie przypominającej jej nawet kolorem, ale pełniącej taką samą, życiodajną funkcję. Otwierała już usta, by po raz kolejny przemówić do leżącego, ale nie wydobyła z siebie ani jednego dźwięku - wystarczyło jedno spojrzenie na zastygłą w cierpieniu twarz i szklane, niewidzące oczy wpatrujące się w nią by stwierdzić, że mężczyzna był martwy. Nie czuł już bólu, pozostawił za sobą całe cierpienie tego świata. Nie potrzebował już jej pomocy ani nawet tego znikomego wsparcia w postaci jej obecności i słów.
- Przepraszam... - szepnęła po chwili i wyciągnęła dłoń, by zamknąć zmarłemu powieki.
Usłyszała jak ktoś z wnętrza budynku woła ją po nazwisku i podniosła się, po czym skierowała na prowadzące wyżej schody. Po chwili pojawiła się na nich postać, za nim kolejne. Mieszkańcy wyższych pięter, niektórzy mniej lub bardziej ranni, niektórzy tylko poobijani, przedstawiciele różnych ras uwolnieni przez Karajeva starali się wydostać ze śmiertelnej pułapki budynku. Tori nie traciła czasu na opatrywanie rannych wiedząc, że pozostały zapewne tylko minuty zanim budowla zawali się grzebiąc wszystkich pod gruzowiskiem. Dawała tylko szybkie instrukcje wskazując drogę na kładkę, pospieszała ich, nakazywała podtrzymanie lub wręcz przeniesienie tych, którzy ucierpieli najbardziej. Nie spodziewała się, że będzie ich tylu, nawet ich nie liczyła, przepełniona nadzieją, że uda się wyprowadzić tak wielu ilu się da. Ilość uciekinierów stopniowo malała, jednym z ostatnich był turianin ze zmiażdżonym kolanem, pozbawiony nogi poniżej rany, podtrzymywany przez turiańską dziewczynkę. Naprędce zaimprowizowana z kawałka kabla opaska zaciskowa miała za zadanie zmniejszyć krwawienie, ale widać było, że turianin był u kresu sił. Tori doskoczyła do niego i wślizgnęła się pod jego ramię, biorąc na siebie ciężar ciała mężczyzny. Widząc schodzącą po schodach Zoe przystanęła jeszcze i odwróciła do niej głowę.
- To już wszyscy? Kończy nam się czas, musimy uciekać! - krzyknęła, czując kolejne drżenie budynku, któremu towarzyszył hurgot spadających po schodach, poruszonych kawałków gruzu. Zanim jednak zdążyła uzyskać odpowiedź, gdzieś z góry dobiegł ją krzyk Karajeva. Nie był to jednak krzyk bólu, wezwanie na pomoc. Brzmiała w nim raczej złość, bezsilność i nuta rozpaczy. Czy ten żołnierz naprawdę tak się przejął cierpieniem cywili? Widziane wcześniej blizny na jego ciele świadczyły, że w niejednej potyczce brał już udział, ale jak widać obecna sytuacja przebiła emocjonalny pancerz space marine. To nie była wojna, to była rzeź niewinnych. I w duchu Tori zgodziła się z jego krzykiem. Chętnie sama stanęłaby z boku by zrobić to samo, odsunąć się od wszystkich i zamknąć w mentalnym kokonie, odciąć się od obecnej sytuacji, ale nie było na to czasu, nie było takiej możliwości. Jeżeli jej pomoc pozwoli uratować choć jedno życie, będzie to znaczyło, że była użyteczna. Turianin ciężko dyszący na jej ramieniu, inni ludzie którzy chwilę temu ją minęli podążając na kładkę potrzebowali pomocy, a ona była tu po to, by tej pomocy udzielić.
Nie czekała już dłużej. Pomagając beznogiemu, bardziej go ciągnąc niż trzymając, w towarzystwie turiańskiej dziewczynki (jego wnuczki? Córki?) przedostała się na kładkę i - balansując - na drugą stronę przepaści, do sąsiedniego, nieoczekiwanie stabilnego budynku. Poganiając zdezorientowanych rannych i ocalałych, z ostatnią grupą zeszli na schody pożarowe i gdy jej przeciążony kręgosłup już nawet nie wołał, ale rozpaczliwie domagał się chwili przerwy i ulgi, dotarli do hallu. Widząc przed sobą drzwi prowadzące na zewnątrz Ruszyła wprost w ich kierunku, gdy znów wiele rzeczy zdarzyło się na raz.
Krzyk Strikera, gwałtowne pchnięcie i szarpnięcie za ramię które sprawiło, że straciła równowagę i zwaliła się ciężko na podłogę gubiąc ramię turianina i huk serii z jakiejś ciężkiej broni, krzyki ludzi, padające na ziemię ciała - ranni czy tylko unikający ostrzału? Chwilowy chaos odebrał jej zdolność myślenia, zdumienie i zaskoczenie sytuacją było zupełne. Ten stan trwał jedynie chwilę - ignorując ból stłuczonego kolana poderwała się na czworaka, chwyciła rękę turianina którego wcześniej prowadziła i pociągnęła za najbliższą osłonę, po czym upewniła się, że jej tarcza jest aktywna w myślach dziękując bogini, że zabrała generator Diego.
Kto strzelał? Kolejne mechy? Czy te blaszaki nie mogą w końcu odpuścić? Rozejrzała się szybko na ile pozwalała jej tymczasowa osłona by zlokalizować napastników, ale widok leżących wokół osób nie pozwalał jej skupić się na źródle zagrożenia. Plamy krwi powiększające się wokół leżących ciał świadczyły, że ostrzał był celny a przeciwnik groźny i Tori miała nadzieję, że D’evis, Karajev, Striker, ta druga asari, czy ktokolwiek z bardziej doświadczonych w walce osób będzie w stanie pomóc jej i rannym. Jednak gdy dostrzegła leżącego nieopodal Karajeva, na chwilę jej serce stanęło. Liczyła na to, jakoś podświadomie była niemal przekonana, że ta bardziej “bojowa” część grupy w jakiś cudowny sposób zlikwiduje nowe zagrożenie, ale... wszyscy są tylko ludźmi. Nie widziała w tej chwili pozostałych, nie potrafiła stwierdzić, czy schowali się gdzieś, byli ranni, czy może martwi? Karajev zaś był blisko i był ranny, wyglądało na to, że teraz został trafiony ponownie. Nie! Potrzebowali go! Pomógł tylu cywilom, narażał się dla nich, jego zadanie i misja nie zostały jeszcze zakończone. Nie mógł tutaj zostać. Ale tym razem to on potrzebował pomocy. Nie zastanawiając się długo skoczyła szczupakiem w jego kierunku, wślizgnęła się za jakiś przewrócony, połamany mebel - stół recepcyjny? Szafę? Nie dbała o to, ważne, że dawało jakąś ochronę. Chwyciła stopę Karajeva majaczącą blisko niej i pociągnęła do siebie, ściągając mężczyznę z otwartej przestrzeni, na której mógł być narażony na dalszy ostrzał. Poszło nadspodziewanie łatwo - kurz i okruchy gruzu ułatwiły zadanie tworząc warstwę poślizgową i już po chwili jego twarz znalazła się przy niej. Żył. Oddychał. Niewiele się zastanawiając zdzieliła go otwartą dłonią w policzek.
- Pobudka żołnierzu! Nie czas na lenistwo! - wrzasnęła do niego licząc, że przyniesie to pożądany skutek.
Początkowe zaskoczenie i dezorientacja zaczęły ustępować. Na chwilę zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, starając się uciszyć panikę i uspokoić wystarczająco, by zacząć myśleć logicznie. Musieli wyjść z budynku. Musieli wyrwać się z tego koszmaru. Starając się ignorować huk wystrzałów, skupiła się i jej ciało spowiła błękitna mgiełka biotyki. Potrzebowała dodatkowej ochrony. Ona i znajdujący się obok niej żołnierz. Przypomniała sobie klendagońską burzę i pęcherz biotycznego pola, który wtedy stworzyła, by chronić siebie i Browna przed wiatrem i siekącym piachem i kamieniami. Czy to pomoże i teraz? Niewiele myśląc rozsunęła otoczone błękitną poświatą dłonie, próbując wygenerować bąbel biotycznego pola ochronnego, obejmującego ją i Karajeva.