Batarianin stał, oparty jednym barkiem o ścianę. Jego smukła sylwetka rzucała długi cień, oblana lepkim światłem dogasających jarzeniówek. Czarne oczy poruszały się leniwie po sylwetkach czterech postaci zebranych przy wspólnym terminalu. Zagadkowe spojrzenie nie zdradzało wiele poza eufemiczną drapieżnością. W dłoni Galatha pobrzękiwały stare i wysłużone kości do gry, wybrzmiewając w wolnym, usypiającym rytmie. Wydawało się, że nie zwraca na nie kompletnie uwagi. Nieustannie wpatrywał się w osoby towarzyszy, choć ktoś złośliwy mógłby rzec, że wcale ich nie słuchał. I być może by przy tym ani trochę nie skłamał.
Dopadło go znużenie, ciężkie jak ołów, na przekór kulminacji, która zbliżała się doń jak tłusty pająk. Zmęczenie żołnierskie, zawsze odczuwalne, a jednak nigdy nie przyćmiewające czujnych zmysłów, wciąż trzymanych w ryzach przez wyuczony wojskowy dryl, niczym mocny narkotyk. Czuł na plecach wibrującą obecność kipiącego piezo i raczył się nią, wciąż mając przed oczami jego majestatyczną figurę. W tamtej chwili dałby wiele, aby móc ponownie przed nią stanąć i zajrzeć w jej błękitną otchłań, raz jeszcze poczuć namacalny przepływ energii, który skrupulatnie tkał delikatną nić łączącą jego jestestwo z resztą wszechświata. Tu, w wąskim korytarzu, niedawne doświadczenie z maszynowni wydawało się boleśnie dalekie, niemal z poprzedniego życia, miejsce po podnieceniu zastąpiła miękka senność sklejająca mnogość powiek batarianina, a zaraz za nią coraz mocniej odczuwalna obojętność wobec tego, co miało nadejść.
Ważyły się losy świata, litery toczących się wydarzeń rysowały karty historii, choć on sam nie łudził się, ani nawet nie pragnął zostać w nich wdzięcznie uwiecznionym. Wręcz przeciwnie, ochoczo usunąłby się w cień, gdzie czuł największy prym, ale bieg wypadków wypchnął go prowokacyjnie w blask światła, czerpiąc radość z próżnej igraszki, szczerząc zęby i zaglądając zadziornie w oczy. I temu stawię czoła, uznał Inferno, pobieżnie spoglądając na parę kości w otwartej dłoni, trzy i pięć oczek łypiących na niego w ponurym chichocie. Zacisnął je w pięści, wciąż jeszcze podrzucając mechanicznie nadgarstkiem, niepomny na to, że je uwięził.
W międzyczasie o jego uszy ocierały się strzępy rozmów. Niemal w pełni ignorował wypowiedzi dochodzące z drugiej strony linii. Nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. Czegokolwiek nie poczną, jakichkolwiek słów nie użyją, nie zatrzymają tego, co nadchodziło. Ich życie nie znaczyło dla niego nic, czego z pewnością nie mogli powiedzieć Isha, Kiru i Striker. Zażyłość ich relacji bawiła Inferno, na tyle, że w pewnej chwili z zainteresowaniem nasłuchiwał toku dyskusji, ciekaw, w którą stronę się potoczy i co tak naprawdę zaważy u znajdującej się przed jego oczami trójki. Na ile chcą ratować własne życie, a na ile pozostało w nich niezłomnego heroizmu. Odpowiedź szybko nadeszła i wykrzywiła twarz Inferno w pobłażliwym uśmiechu.
Nawet nie próbował łudzić się, że jego przedstawienie którekolwiek z nich kupiło. Jak mógł tego oczekiwać, skoro sam tego nie zrobił. Znał jednakże konfraterię najemniczą na wskroś, po prawdzie był w niej jeszcze w pieleszach, a potem się w niej wychował, na przemian upadając i wznosząc się, cierpliwie znosząc upokorzenie, spijając zimną obojętność tego przekupnego gremium, która teraz chroniła go, zespoiwszy się po wieki z jego gadzią skórą. I dlatego doskonale wiedział, że każde z nich ma własne cele, które stawiają ponad każde inne, a oportunistyczna natura wyhodowana na doświadczeniach z przeszłości nie pozwoli przejść im obok czegoś, co tak malowniczo przedstawił.
Przekaźnik wkrótce wybuchnie. Cały system obróci się w perzynę. A wraz z nim przeminie Mindoir, tak jak i dzień jego chwały, a także upiory ofiar, których pozbawił nadziei kolejnego dnia.
Zawiesił wzrok na Strikerze. Inferno wiedział, że długi język najemnika zasiał ziarno trwogi w rozmówcach. Zupełnie niepotrzebnie. Z jakiegoś powodu jednak nie potrafił mu mieć tego za złe. W końcu wyglądało na to, że dobrze ich znał, a ludzie są ckliwi.
Zdążył odwrócić się w stronę Saer’Taara i pokręcić głową. Znał go bardzo krótko, ale wiedział, że quarianin nie był w ciemię bity. Lokatorom z Psyche nie należało ufać i winni podjąć wszelkich środków dostępnych SST, aby mieć pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
— Nikt na nikogo nie będzie czekał — spuentował urwanie połączenia. — Jeśli zdążą, dobrze dla nich, jeśli nie, cóż. Za trzydzieści minut Bystryo dotrze do celu. A zanim to się stanie, dobrze by było, aby wasi przyjaciele mieli stąd drogę ucieczki, prawda? — Spojrzał śmiertelnie poważnie na quarianina. — Bardzo byśmy nie chcieli by przy załatwianiu spraw, o których wspomnieli, nie zatracili poczucia czasu. Zostało go tak niewiele. Dobrze, jeśli ktoś miałby na to oko. Dla dobra nas wszystkich — dodał po chwili, łypiąc na zebranych.