Saavik i Korth
Mężczyzna wysłuchał najpierw quarianina, potem kroganina, po czym ostrożnie, jakby nadal w obawie o życie wyjrzał przez otwarte drzwi. Poruszał się powoli na czworakach, był cały ubrudzony ziemią, po której najwyraźniej musiał się niedawno tarzać. Jego ludzka twarz, mocno obita, od uderzeń naznaczona rozcięciami na łuku brwiowym i wardze, z których leniwie sączyła się krew, nadal wyrażała wielkie przerażenie. Swoimi wytrzeszczonymi i opuchniętymi od płaczu oczami obserwował, jak do miejsca jego ukrycia zbliża się powoli dwójka uzbrojonych osobników.
- T-t-t-r-roy-y… - wydukał, jakby z bólem, gdy usłyszał pytanie Saavika odnośnie imienia – wy… o-odrebra-a-aliście-e SOS, p-pra-a-aw… da? – po wypowiedzianym z trudem pytaniu, załapał łapczywie powietrze, charcząc przy tym rzęsiście i kładąc rękę na klatkę piersiową. Dopiero gdy weszli już do pomieszczenia, mogli zauważyć, że dla Troya ogromnym wyzwaniem było poruszanie się nawet na czworaka. Opadł nagle mocno na najbliższą ścianę i usadowił się z powrotem na podłodze. Jego stan niewątpliwie wymagał szybkiej pomocy medycznej – M-moja… B-b-betty-y… O-ona wysła-a-ała sy-y.. gnał. M-m-moja b-biedn-na ż… ż… - krztusząc się wypluł na pierś niewielką ilość ciemnoczerwonej brei. Bardzo prawdopodobne, że człowiek miał jakieś urazy wewnętrzne, ponieważ zewnętrznych - prócz widocznych obić - nie zauważyli – żona… P-p-poś… więciła-a się b-by t-t-to-o wys… wysłać… - w tym momencie chyba przypomniał sobie za co zginęła jego żona, ponieważ spojrzenie, które wcześniej tkwiło gdzieś w podłodze przed nim, przeniosło się na ich dwójkę. Podniósł powoli brudną rękę i wskazał swoje czoło. Dopiero teraz zwrócili uwagę na fakt, że przez całą jego szerokość ciągnął się gruby, czarny pas, jakby pomalowany jakąś farbą – Z-z… zna-akują l-ludzi… N-nie wie-e-em-m po-o co… Z-za-aciąga… ją… d-do m-m… aga… zyn-nu… - znów wciągnął powietrze. Szło mu to z coraz większym wysiłkiem – O-obok n-nie-ego je… jest h-h… h… han-ngar… P-pod zie-emią, w tu… tu-ne-elu… b-b… bomba… - zawył najciszej jak mógł, widocznie nie mógł znieść już bólu. Łzy nadal kapały z policzków na ubranie – P-p-prosz-sz-szę… T-tu są je-esz-sz… cze… żywi-i lu-udzie-e… T-t… tylko ś-śpią-ą… J-ja… ucie-ekłe-em…
Jacob i Akan
Zbliżywszy się do pomieszczenia, z którego na pewno doszedł ich strzał i następujący po nim śmiech, klarownie słyszeli już każde wypowiedziane słowo.
- Nie umiem... nie mogę wyłączyć tego kurestwa! Na jebane turiańskie żuwaczki, kto to chujstwo wymyślał?! - Głośny, gniewny, męski krzyk rozległ się wśród metalowych ścian budynku - Głupia suka, powinna już teraz zdechnąć! - dźwięk mocnego uderzenia dotarł do ich uszu.
- Zamknij mordę, Steve - Usłyszeli wtem inny, nieco głębszy i chyba mniej zdenerwowany głos, po którym kilka sekund później znów nastał pojedynczy strzał pistoletowy. Tym razem jednak wyraźnie słychać było niszczący się sprzęt elektroniczny - Problem tego gówna rozwiązany. Szybciej, pomóż mi z nią. Zaświaty nie będą czekać.
Gdy Akan ostrożnie wejrzał do środka, zauważył dwóch, potężnie zbudowanych, ludzkich mężczyzn, stojących do wejścia tyłem i przygotowujących się właśnie do opuszczenia tego miejsca. Jego uwagę od razu przykuły specyficzne znaki na ich częściowo osłoniętych przez pancerze ubraniach. Wyglądały jak namalowane ręcznie, acz z niezwykłą starannością czarne słońca, w których środku znajdowała się biała, złowrogo patrząca czaszka. Nachylali się nad jakimś leżącym bezwładnie ciałem, jakby chcieli je za chwilę gdzieś zanieść. Obok iskrzył się zepsuty terminal, do którego wcześniej jeden z nich strzelił - dedukując, przyjaciele domyślili się, że to właśnie z niego nadano sygnał SOS i dlatego też priorytetem było jego zdezaktywowanie lub zniszczenie.
Wyglądało na to, że napastnicy jeszcze ich nie zauważyli, choć dzielił ich od tego nieduży ułamek czasu.