[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=TM38gD9 ... 8&index=10[/youtube]
Will przemierzał przez zniszczone zarazą i wojną gangów ulicę strefy mieszkalnej. Gdzieniegdzie dostrzegł leżące w kątach uliczek zwłoki obcych, a czasem ludzi i najemników. Nawet tych należących do jego organizacji. Jak można było wysyłać swoich na pewną śmierć - pomyślał błękitny, dostrzegając opodal zwłoki turiańśkiego błękitnego. Podszedł do niego i ukucnął, zabierając od niego nieśmiertelnik. Popatrzył na niego, odczytując imię i nazwisko, a potem zaciskając go w ręce. Był nieco wkurzony, że zostawiano w taki sposób ludzi z jego organizacji. Co z tego, że nikt się nie znali, ale nawet takiemu turianinowi należą się honory. Kraiven zerknął raz jeszcze na uliczki. To był odrażający widok. Jednak nic tak nie przerażało jak palone ciała, które były ułożone jeden na drugim za pewnego rodzaju skalniakami. Kraiven nie zamierzał pozwolić by pamięć o zmarłych tu błękitnych zniknęła. Toteż wskazał Mailise by podchodzili do każdego napotkanego błękitnego, aby tam William mógł zbierać po nich nieśmiertelniki. Każdy zebrany, wkładał do pustej ładownicy. Mimo to, dziewczynka szła ze spokojem, nie tracąc zimnej krwi. Musiała przeżyć tutaj piekło skoro z niewzruszeniem szła dalej, nie bacząc na otoczenia. Przez cały czas panowała tu cisza, zagłuszana czasami w oddali wystrzałem z jakiejś broni. Pomimo tego, Kraiven nie tracił czujności. Ani na chwilę nie przestał się rozglądać, mając broń w pogotowiu. Szedł na równo z dziewczynką, gdzie można by rzecz, chciał ją kryć. Nie mógł sobie pozwolić na jej stratę, zwłaszcza, że jego nowa towarzyszka znała prawdopodobnie te tereny jak własną kieszeń. Kiedy ona się zatrzymywała, Will nie stawał za nią, a bardziej przed nią. Robił tak co chwilę podczas marszu, mijając zakręty i uliczki. Trupiarnia, inaczej tego miejsca nazwać nie można było. Obrzydzenie i złość. Takie uczucia odczuwał błękitny, patrząc na to wszystko. Wstyd mu tym samym było, że organizacja do którego należał, pozostawił ten dystrykt samemu sobie. Nic z tym nie zrobili, zwłaszcza, że zapewne wiedzieli, iż wirus nie działał na ludzi. Rodziło się zatem pytanie, kto i w jakim celu ich tu wysłał. Czyżby nowy szef organizacji chciał wystawić ich wszystkich na pewną śmierć? Wiedzieli, że Kraivenowi zależy na dystrykcie Gozu i strefy mieszkalnej, a placówce nie zupełnie? Cokolwiek to znaczyło, Will wiedział już jedno. Kiedy stąd wyjdzie, pogada sobie z obecnym liderem. Nawet jeśli zagrażać to będzie jego członkostwu. Nie dbał już o to. Ktoś musiał dać do zrozumienia, że obecna struktura działania szkodzi interesom jak i wszystkim członkom.
Po jakimś czasie, w końcu dotarli do kliniki Mordina. Jednak nim Will wykonał krok naprzód, przywitały go lufy mechów i strażnika. Kłócili się dość zażarcie, chcąc wyprosić błękitnego z tego miejsca. Widać nie przepadali tu za Błękitnymi Słońcami. Wyraźnie musieli bardzo zaszkodzić temu miejscu. Doszło by do rękoczynów, gdyby nie Ave, która wnet wyszła prosto z kliniki i wytłumaczyła, że był razem z nią. Dzięki temu, pozwoliło to ostudzić nieco relacje i pozwolili im wejść do środka. Przeszli małym korytarzem, milcząc. Kraiven nie miał zamiaru rozmawiać ze swoją kapitan, ani ta zapewne z nim. Kiedy już drzwi otworzyły się, oczom Williama ukazało się ogromne pomieszczenie z pacjentami. Zarówno z ludźmi jak i obcymi. Cześć kaszlała, a część siedziała sobie obok i starała się rozmawiać. Czyżby Mordin wynalazł już lek, że obcy byli odporni? Jego konsternacji jednak przerwała nagle Mailise, która zaczepiając go, napisała coś na datepadzie. Will natomiast, zdjął swój hełm i ukucnął przed nią, mówiąc coś i znów rozczochrał jej włosy. Nie dostrzegł jeszcze Derieta i Palmiry. Widać miał teraz inne zmartwienia, kiedy to Ave w końcu do niego przemówiła i zaczęli dość cicho rozmawiać. Choć bardziej wyglądało to na prawienie sobie morałów. Ta krótka wymiana zdań wystarczyła, że Kraiven z chłodnym podejściem, potraktował panią kapitan. Cokolwiek sobie powiedzieli, zapewne nie było to miłe. Ave udała się do wyjścia, zaś Malisie tak jak stała przed chwilą przy Willu, tak wmieszała się w tłum, znikając z pola widzenia. Błękitny nawet tego nie zauważył. Odprowadził jedynie wzrokiem panią kapitan. Wzdychając i opierając się plecami o jedną ze ścian, zdjął swój hełm, który z sykiem odczepił się od kombinezonu. Trzymając go w ręce, popatrzył jeszcze przez chwilę na wejście, po czym na betonową podłogę przed sobą. Nie mógł jednak wytrzymać i wyjąwszy papieros, udał się również po chwili do wyjścia. Tam na spokojnie, za zamkniętymi drzwiami do kliniki, przystanął i zaczął palić w spokoju i zaciszu. Dumając nad swoimi problemami. Choć co prawda w stróżówce strażnik z niepokojem doglądał go wraz ze swoimi mechami, gotowymi do strzału.