Wyświetl wiadomość pozafabularną
Niewiele informacji docierało do uwagi blondynki. Trzymając w żelaznym uścisku Hearrowa, z nożem z wolna nacinającym miękkie łączenie między płytkami jego pancerza, zamarła w jednej pozycji. Jedynie jej wzrok skakał dookoła, od jednej osoby poprzez drugą, przyglądając się każdemu ruchowi, który mógł potencjalnie być wymierzonym w jej stronę atakiem. Słowa wypowiadane przez nich kolejno przechodziły przez pewien filtr, który nie wpuszczał ich do jej świadomości. W jednej chwili zmieniła się z kobiety, żywej z krwi i kości w kompletną maszynę. Jak gdyby pewien poziom złości odblokował w niej chłodne opanowanie - pragmatyczne odsiewanie tych bodźców, które nie wpłyną na jej osiągnięcie celu lub zmienią jej szanse na przetrwanie.
Kula połyskiwała, niemal w zasięgu ręki. Blondynka odnotowała, gdy ktoś poruszył się w jej kierunku, co dopiero wyciągnął ku niej dłonie. Obnażała wtedy zęby ze wściekłości, demonstrując swój sprzeciw. Właśnie wtedy Hearrow poczułby lekkie szczypanie na swojej szyi, sygnalizujące o przebiciu się noża przez jedyną barierę pomiędzy miękką skórą a jego ostrzem. Wiedział doskonale, że wystarczył jeden, błędny ruch, a jego życie skończy się w bardzo bolesny sposób.
Uniesienie broni przez Tori zmieniło wszystko. Rozszerzyło oczy Cantos do rozmiaru spodków, ujawniając rozbłyskujące w nich przerażenie. W huku wystrzału, zdążyli usłyszeć jej rozpaczliwy krzyk zaprzeczenia, nim pomieszczenie znów rozbłysło, oślepiając każde z nich z osobna.
[h3]Carlos[/h3]
Chłodne powietrze zamkniętego pomieszczenia zastąpiła wyczuwalna w nim suchość. Błękitna poświata zniknęła, ustępując światłu jarzeniówek. Stał w korytarzu, który wydawał mu się znajomy - jednak za nic nie przypominał miejsca, w którym znalazł się jeszcze chwilę temu. Był opancerzony, lecz nie miał na głowie hełmu. W dłoniach trzymał karabin.
Klendagońskie powietrze wdzierało się w jego nozdrza, gdy stał w pustym korytarzu spoglądając na zamknięte, metalowe skrzydła drzwi. Poza nim, wokół nie było nikogo, jednak z wnętrza dobiegły żołnierza podniesione głosy. Sugerowały, że zamknięcie nie jest w pełni szczelne. Podważając krawędź ostrzem omni-klucza zdołał poszerzyć szczelinę i zerknąć do środka.
Większość pola widzenia wypełniały mu plecy ochroniarza z wyszytym logiem firmy KOBO. Stał w napiętej, gotowej do walki pozycji. Ponad jego ramieniem, Carlos dostrzegł znajomą sylwetkę Girbacha, jak i stojącą obok Dianę Vasser. Jeszcze dalej widział znajomy profil reszty towarzyszy.
W ferworze emocji, nikt nie zauważył podglądacza - nawet, gdy rozsunął skrzydła jeszcze trochę, zwiększając swoje pole widzenia. Sięgający do kabury ochroniarza mężczyzna nawet nie spojrzał w jego kierunku - dobył pistoletu.
- Zabierz proszę im broń - polecił do Rutlanda.
Carlos, niczym w spowolnionym tempie, dostrzegł ochroniarza, powoli odwracającego się w kierunku jego samego. Carlos Brown, nieświadom swojego sobowtóra podglądającego sytuację zza drzwi, analizował sytuację i szykował się do zeskoczenia z siedziska, i zajęcia pozycji strzeleckiej.
Wydarzenia, które zapamiętał żołnierz, rozgrywały się na jego oczach, obserwowane z zupełnie innej perspektywy.
[h3]Marshall[/h3]
Ból w szyi odezwał się jako pierwszy, wraz z uderzeniem kojącego, rześkiego powiewu wiatru. Evelyn odsunęła się gwałtownie w połowie swojego ruchu, zaledwie lekko raniąc szyję żołnierza pod wpływem chwili, oraz reakcji, nad którą nie miała kontroli.
Oboje, siedzieli teraz na chodniku.
Rozejrzała się gwałtownie, wypuszczając powietrze z ust. Przerażenie mieszało się w jej wyrazie twarzy z frustracją, gdy uniosła głowę w górę, napotykając gwieździste, nocne niebo.
- Co żeście kurwa zrobili? - warknęła w jego stronę, rozglądając się za pistoletem, który wcześniej leżał gdzieś na ziemi, jednak ten pozostał w miejscu, które opuścili. - Gdzie my w ogóle jesteśmy?
Hearrow nie musiał się nad tym długo zastanawiać. Rozpoznał swoje otoczenie natychmiast - powróciło do niego w formie dziecięcych wspomnień, znajomego układu budynków, zapachu okolicznej restauracji. Siedzieli na chodniku po drugiej stronie ulicy od jego rodzinnego domu. Nie wszystko było takie, jakim je zapamiętał - rosnące na podwórku drzewo wydawało się znacznie mniejsze od tego, jakim je zapamiętał. Posiane kwiaty były skromne, a terenu nie otaczał płotek ogrodzenia, na którym w dzieciństwie trenował swoje umiejętności wspinaczki.
Drzwi jego domu otworzyły się gwałtownie, po czym zamknęły z hukiem. Mężczyzna, który z niego wyszedł, był wyraźnie sfrustrowany. Wysoki, ubrany w luźną koszulę, która w obecnych czasów daleka byłaby do modnej. Wyciągnął z kieszeni spodni papierosy i przeczesał blond włosy nerwowo, po czym zaczął krążyć w miejscu, pogrążony własnymi rozmyślaniami.
[h3]Tori[/h3]
Najpierw było światło.
Po nim pojawiła się ciemność. Zimno, wywołujące na jej skórze gęsią skórkę, wdzierające się do wnętrza jej pancerza, który zwykle niwelował skutki otoczenia. Zniknęły bariery odgradzające ich od świata zewnętrznego. Później zniknęły ściany i połyskująca na środku kula. Na końcu, zniknęli jej towarzysze - jeden po drugim pochłaniani przez morze ciemności, pozostawiając ją zupełnie samą.
Stanie w miejscu nagle okazało się trudne. Nogi jakby wiotczały, umysł musiał skupić na utrzymaniu się w pionie. Z początku nie była w stanie zlokalizować źródła problemu i swojego narastającego zmęczenia. Rzeczywistość wokół niej wyginała się i formowała od nowa, w sposób, którego jej umysł nie był w stanie w pełni pojąć.
Ta chwila trwała nieskończenie długo, dając asari posmakować wieczności. Gdy ciało, lub zmęczony czekaniem umysł, wreszcie postanowiło spróbować poddać się temu działaniu, zaprzestać walki o ustanie w miejscu, dopiero wtedy poczuła, jak chłód dociera do jej twarzy. Do jej ust i nosa wdarła się słona, oceaniczna woda, zmuszając ciało do gwałtownego wierzgnięcia, powrotu do walki o utrzymanie się na powierzchni.
Wokół była tylko ciemna woda. Na niebie na próżno szukała gwiazd czy źródła światła, które mogłoby pomóc jej w zlokalizowaniu schronienia. Ocean wydawał się nie mieć końca, na horyzoncie nie czekało ją nic.
Właśnie wtedy, jeden punkt rozjaśniał nad jej głową. Kometa przesuwająca się po nieboskłonie, ta sama, którą widziała przed wejściem do ośrodka wydobywczego. Rosła w oczach, nadciągający meteor. Jej lot trwał godzinami, nim doczekała swojego zwieńczenia uderzając w błękitnej eksplozji w powierzchnię wody kilometry dalej. Miejsce lądowania odznaczało się na nieboskłonie ciemnoszarym dymem.
Z przeciwnej strony, ciszy, znajomy szept Oka przywoływał ją w przeciwnym kierunku, w stronę bezdennej ciemności, kusząc zwodniczy umysł odpowiedziami, których nigdy nie poznała.
[h3]Vex[/h3]
Oślepiający blask wywołany przez kulę zmuszał go do zamknięcia powiek, jednak gdy turianin chciał je uchylić, biel nie znikała. Świat zewnętrzny wywoływał ból, gdy usiłował na niego spojrzeć. Dostosowanie się do niego trwało niemalże w nieskończoność, a każda próba kończyła się dyskomfortem.
Odziany w pełne opancerzenie, dopiero po chwili zorientował się, że systemy adaptacyjne jego hełmu były przystosowane do innych wartości. Na oślep, zmusił je do maksymalnego przyciemnienia obrazu, dopiero wtedy będąc w stanie uchylić powieki i rozejrzeć się wokoło po jasnym otoczeniu, do którego z trudem się przyzwyczajał.
Pomieszczenie, w którym znajdował się chwilę temu zniknęło, tak samo jak Cantos i wszyscy pozostali. Wciąż miał przy sobie całe swoje opancerzenie i uzbrojenie. Na przedramieniu połyskiwały drobne blizny pancerza, pamiątka po spotkaniu z iskierkami czarnej biotyki.
Śnieżna kraina, w której się znalazł, pozornie wydawała się neutralna. Nieprzyjazna, zarówno na pierwszy rzut oka, jak i spojrzenie w omni-klucz i sprawdzenie morderczej, zimnej temperatury panującej wokoło. Specyficzna, trudna do zlokalizowania w miejscu czy czasie przy zwykłej obserwacji nieba. Świat zalany był bielą, z której teraz, dopiero przy wsparciu swojego pancerza, wydobywał kształty lodowych wybrzuszeń terenu pokrytego jasnym śniegiem.
To szukając na nim znajomych sobie konstelacji, dostrzegł, jak jedna z gwiazd się porusza. Z początku powoli, więc różnica była ledwie dostrzegalna. Dopiero gdy obiekt zaczął zwiększać się na jego oczach, rozpoznał, że w żaden sposób nie był ani podróżującym po nieboskłonie gwiazdą, ani kometą.
Statek z hukiem wdarł się w atmosferę, skryty w objęciach kuli ognia, spod których spozierała błękitna poświata. Zderzenie było niemal natychmiastowe, choć obserwowane oczami turianina, wydawało się grać klatka po klatce, nim obiekt zniknął za granicą wzniesienia, które oddzielało turianina od miejsca jego lądowania.
Ziemia zatrzęsła się, niemal zrzucając go z nóg, gdy statek uderzył z pełną mocą w teren poza jego zasięgiem. Dopiero gdy grunt pod jego nogami się uspokoił, zdołał podejść, a później wspiąć się na lodowe wzniesienie.
Jego oczom ukazał się krajobraz, który wydawał się obcy, a zarazem upiornie znany. Na przestrzeni kilku kilometrów, lodowa pokrywa naznaczona była częściami okrętu, które odpadły na ziemię w starciu z bezlitosną atmosferą. Część z nich pogrążona była w płomieniach, część dymiła jedynie, posyłając na tle śnieżnej bieli czarne kominy dymu w górę.
W epicentrum tego wszystkiego, przykryty zasłoną liżących kadłub płomieni i tryskających z przewodów iskier, Viyo rozpoznał załamujący się kształt Niezłomnego.
[h3]Wayra[/h3]
Po przebłysku światła, nadeszła samotność.
Gdy Wayra otworzył oczy ponownie, a jego plecy spotkały się ze ścianą gdy odruchowo cofnął się, spodziewając zagrożenia ze źródła rozbłysku, dostrzegł, że zmieniło się wiele. Po jego towarzyszach pozostały jedynie pozostawione na ziemi, dwa pistolety - ten należący do Hearrowa, oraz ten, który miała Cantos.
Nie było jednak ani Hearrowa, ani Cantos. Poza Talevem, w środku nie było absolutnie nikogo.
Kula na środku pulsowała swoim błękitnym światłem, jednak pulsy wydawały się skokowe, nagłe. Niektóre trwały jednostajnie przez kilka sekund, inne urywały się nagle, jak słabe rozbłyski piorunów.
Dostrzegł, że jego pancerz miał znów swoje zasilanie. Omni-klucz zaktywował się zachęcająco, rozświetlając półmrok pomarańczową barwą. Błękitne bariery pozostały jednak ustanowione, uniemożliwiając mu wyjście żadnym z trójki przejść, które wciąż znajdowały się na swoim miejscu.
Moduł komunikacyjny omni-klucza nie wychwytywał żadnego sygnału, ani radiowego, ani połączenia z boją komunikacyjną i extranetem. Nie miał żadnego sposobu na skomunikowanie się z resztą zespołu, gdziekolwiek się znajdowali.
I wtedy, gdy próbował po raz drugi nawiązać z kimś kontakt, ciszę w pomieszczeniu przerwał jazgot przechwytywanych transmisji. Talevowi zdarzało się w życiu łączyć z węzłami komunikacyjnymi - odgłosy przypominały właśnie to. Mieszankę komunikatów radiowych, w których rozpoznał ludzkie, jak i obce głosy. Tak, jak nagle się pojawiły, tak kilka sekund później ucichły zaledwie do szmeru w tle. Kula pojaśniała - zamiast rozświetlać się pulsacyjnie, teraz w losowych momentach niemal czerniała.
- Mistrz (...) połączeń.
Choć źródło dźwięku pochodziło bezpośrednio z kuli, przemawiało dwoma głosami. Jedno słowo wypowiedział ciepły, damski głos, drugi zagrzmiał niskim barytonem.
- Połączenie nie jest sprawne. Zalecana konse---rwacja. - gdy kula pociemniała, głos wypowiadający słowo załamywał się. W dalszym stopniu przemawiała różnymi dźwiękami, tworząc ze zlepków informacji spójną wiadomość. - Mistrz połączeń przeprowadzi konserwację.