Podniosła na niego spojrzenie i szybo się z nim nie wycofała. Nie zamierzała stawiać Rodriqueza pod ścianą, zmuszać do powiedzenia czegoś, co tak naprawdę nigdy by między nimi nie padło. Nic z tych rzeczy. Bardziej zależało jej na przekonaniu się, jak on się na to wszystko zapatruje. Szczerze. Czy faktycznie odciął się od przeszłości i ruszył dalej. Zostawił za sobą to, co było oraz nie wracał już więcej do tego, jak smakowały jej usta.
Miało to znaczenie, ponieważ przeznaczenie - lub jak ktoś wolał
los - bywał kawałem skurwiela. Nie otaczali się aż tak podobnymi ludźmi, nie brylowali w identycznym środowisku. A jednak, mniej bądź bardziej świadomie, w ciągu ostatniego roku twarz Rodriqueza, jak i ten jego charakterystyczny, zadziorny uśmiech kilkukrotnie mignął jej wśród dygnitarzy, a podesłana jej niespodziewanie butelka drogiego szampana wraz z kryształową miseczką truskawek na bankiecie wydanym na Cytadeli musiała pochodzić od Diega, w czym utwierdziła ją Jane wyśledziwszy ciąg zdarzeń za jej plecami.
-
Prawdę mówiąc, dopiero wtedy, gdyby tym podobne deklaracje padły z Twoich ust, mogłabym się martwić - odparła w końcu, subtelnie odbijając piłeczkę, której przecież to on sam nadał bieg; w podobnym tonie, co by mężczyzna nie poczuł się zawiedziony zignorowaniem go.
Przebiegła palcami po stoliku, który teoretycznie dzielił ich oraz wyznaczał ten
bezpieczny, przyzwoity dystans, a jednak nie mogła się oprzeć wrażeniu, że mimo kawałka metalu, Rodriquez i tak jest
za blisko, po czym splotła ze sobą swoje dłonie na wysokości kolan widocznych dzięki rozcięciu w sukience.
-
Może w końcu odważysz się do mnie podejść zamiast kitrać się tylko w okolicy - dodała, układając usta w ten jego, lustrzany uśmieszek. Miał rację. Chcąc nie chcąc, poznali się na tyle, że Iris stała się biegła w wyprzedzaniu Diega w jego własnych gierkach.
To nie tak, że nie chciała spakować swoich walizek i polecieć do tej Brazylii. Myśl, że w ogóle rozważała taką ewentualność, nieprzyjemnie zakuła jej świadomość. Iris potraktowała więc ją jak ostrzeżenie. Od roku była w szczęśliwym związku, którego nie zamierzała stawiać na szali zachcianki oraz obietnic złożonych jej przez naczelnego bad boya galaktyki. Nie mogła ufać Rodriquezowi. Oraz sobie; n i e s t e t y. Nie po tym, jak już raz uległa jego urokowi. I zapłaciła za konsekwencję paskudną cenę.
Drgnęła, a słowo wyszeptane przez mężczyznę odbiło się echem w jej własnych, dość rozbieganych myślach, wędrujących daleko od Tamizy, Londynu i prawdę mówiąc samej Ziemi. Dość nerwowo zaczesała blond kosmyk za ucho, a gdy niespodziewanie zderzyli się głowami w momencie, w którym ta odrzuciła burzę włosów, a on pochylał się nie tyle nad nią, co nad tym nieszczęsnym stolikiem, aby coś jeszcze dodać... To był ułamek sekundy. Iskra, która nie miała prawa wzniecić pożaru. Jej usta znalazły się tak blisko jego, że czuł ten ciepły oddech na swoich wargach. Mniej, niż minimetr dzielił go od tego, aby poczuć ich miękkość oraz sprawdzić, czy jego priopriocepcja wciąż działa tak samo w momencie posmakowania. -
Ja też, Diego.
Wstała, bez ostrzeżenia i skinąwszy mu głową, odeszła w stronę najbliższego funkcjonariusza, który wyprostował się. Usłyszał strzępki rozmów, coś o Venus i jej gotowości do startu. Nie obejrzała się, gdy w korowodzie SOC szła do portu jeszcze bardziej pewna, że m u s i zostawić to za sobą.