Ciężko było wyobrazić sobie, co mogą zastać po drugiej stronie. Gdy Higgs zbliżał się do zatrzymanej w ustalonym punkcie ewakuacji floty, na radarach, do których dostęp mieli z kokpitu, dostrzegli upstrzoną kropkami przestrzeń. Wszystkie te statki były im obce - niektóre cywilne, inne wojskowe. Nie wszystkie należały do Przymierza, choć te, które latały pod tą banderą trzymały się blisko - na tyle, by móc przesyłać między sobą promy. Tarain nie wyróżniał się na ich tle - co prawda znajdował się nieco z tyłu, w większym dystansie od reszty niż pozostałe, lecz w tak wyjątkowej sytuacji nie robiło to większego znaczenia, ani nie przykuwało uwagi. Wszyscy rozproszeni byli po tej nieskończonej pustce, a dystans, który przebyli, determinowało milion różnych czynników - poczynając od pojemności zbiorników paliwowych.
- Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak... - odezwał się stojący na przodzie Sartorre, gdy pilot dał im znać o gotowości do otworzenia śluzy, a zielona kontrolka nad drzwiami zaświeciła się na potwierdzenie jego słów. - Trzymamy się drugiej fazy naszego planu - rozdzielamy i zgarniamy tylu, ile się da.
Utworzyli formację, nim komandor stuknął w panel. Była ich piątka, opancerzonych, uzbrojonych - część z nich o wypiętych dumnie piersiach, pozostali o ociężałych barkach, gdy drzwi otworzyły się przed nimi, wpuszczając do środka chaos.
Wnętrze korytarza, do którego prowadziła śluza, wypełnione było ludźmi, a nawet obcymi. Cywile ściśnięci byli ze sobą, zgromadzeni wokół śluzy jak wokół ołtarza, wykrzykując ku nim słowa.
- Co do kurwy się tu... - warknął pod nosem Sartorre, prąc naprzód wraz z pozostałymi, lecz zatrzymując się odpowiednio, by tłum nie mógł ich okrążyć.
- Ratunek! Przyszedł ratunek! - krzyczeli niektórzy, przepychając się pomiędzy innymi. - Zabierzcie nas stąd, do cholery! - prychali inni, wściekle. - Nie spędzę na pokładzie tego bydlęcego wagonu ani, kurwa, chwili - obwieściła jakaś dyplomatka, podczas gdy towarzyszący jej goryle rozpychali się łokciami, pchając innych, słabszych, w bok. - Gdzie się ryjesz, grubasie?!
- Komandorze Sartorre! - jeden wrzask był inny niż pozostałe. Należał do wysokiej, chudej kobiety, której towarzyszący żołnierze rozgramiali cywili.
- Porucznik Addaman, co się tutaj dzieje? - spytał mężczyzna, gdy załoga utorowała sobie ku nim drogę pośród tego morza chaosu i absurdu. - Ile wy, do cholery, wzięliście ze sobą ludzi z tej kolonii?
Kobieta zmarszczyła brwi, cofając rękę, która odruchowo unosiła się w salucie do wyższego stopniem. Sartorre, rozglądający się wokół, nawet tego nie zauważył - jego oddanie do służby miało swoje granice.
- Z całym szacunkiem, nie było was tam, komandorze. To nie tak, że mieliśmy jakiś wybór - odkrzyknęła. Reszta żołnierzy rozgramiała pozostałych, którzy niechętnie cofali się wgłąb korytarza. - Ludzie szaleją od kiedy złapaliśmy szpiega SST na naszym pokładzie. Boją się następnego ataku terrorystycznego, tutaj, na pokładzie statku. - uniosła głowę, rozglądając się po pozostałych. - W jego sprawie jesteście tutaj, prawda? Czy statki ewakuacyjne przylecą za wami? Kiedy?
Sartorre westchnął ciężko, zerkając na pozostałych.
- Nie przylecą, póki nie zabezpieczymy tego pierdolnika, który tu urządziliście, pani porucznik - odrzekł trzeźwo. - Czy reszta statku wygląda tak samo?
Addaman rozejrzała się lekko, jakby potrzebowała przypomnienia tego, co ich otaczało.
- Odcięliśmy pokłady, zgodnie z rozkazami. Więźnia trzymamy na pokładzie trzecim, tam jest czysto, tam też śpi załoga. Pozostałe są... zapełnione - odrzuciła. - Wasz oddział zwraca na siebie uwagę, komandorze. Lepiej będzie, jeśli przyprowadzimy wam więźnia i zabierzecie go na pokład - nie ma potrzeby, żebyście podróżowali po statku.