Wyświetl wiadomość pozafabularną
Lillian była oszołomiona. Już sam ten fakt był dziwny, w końcu to nie była jej pierwsza akcja. Ale to poczucie porażki przytłaczało ją tym bardziej, im większą wdzięczność i serdeczność wyrażali w stosunku do niej koledzy z drużyny. Nie wiedziała, co pomyśleli o jej zmieszanej minie i milczeniu. Właściwie miała ochotę nimi wszystkimi potrząsnąć i wrzasnąć, żeby przejrzeli na oczy. Że Przymierze – całe kurewskie Przymierze – dało dupy. Że ludzie stracili tu życie po nic. Że pani doktor, którą przed chwilę powalała na ziemię, aby osłonić od kul, też jest martwa. Na szczęście odebrało jej mowę – nie mogła wydukać ani słowa; wściekłość, którą czuła z powodu bezradności, obezwładniała ją. A może była po prostu otumaniona medi-żelami?
Tym większą dziwaczką mogła zdać się swoim towarzyszom, iż odezwała się praktycznie w kilka minut po uwadze Blacksmitha. Ułożyła sobie już co nieco w głowie, opanowała głos. Starała się zachowywać tak, jak na nią przystało.
-
Chyba tylko picie mnie uratuje – wypaliła, ni stąd ni zowąd, próbując brzmieć radośnie. –
Chwilę chyba każą mi poleżeć z tym połamanym kikutem – uśmiechnęła się, blokując atak paniki, który chciał ją z jakiegoś powodu dopaść.
Właściwie to jedyne, na co miała ochotę, to lec na łóżku i zapaść w sen. Najlepiej zimowy.
Lily była ogólnie w dobrym stanie, więc nie było potrzeby umieszczać ją w żadnym specjalistycznym szpitalu. Miała pozostać pod opieką lekarzy z Norada, co w sumie było jej obojętne o tyle, o ile poskładają ją do kupy stuprocentowo. Noga pozostawała przy jej specjalności podstawą – bez solidnych, zdrowych nóg nie było mowy o udanej szarży.
Po tym całym nieszczęsnym zajściu Lil’ cierpiała okropne wahania nastrojów, niektóre smutki dusząc w sobie, a innym razem wyżywając się na otoczeniu. Nietykalny pozostawał dla niej (w większości…) personel medyczny i, oczywiście, jej drużyna. Dobrze zdawała sobie sprawę, że nie poznali się jeszcze z towarzyszami na tyle, by pozwalać sobie na humory, więc przy nich starała się być starą sobą.
Przy pierwszej nadarzającej się okazji poczuła, że pewna kwestia musi zostać uregulowana. Złapała za nadgarstek Kowalskiego i bezceremonialnie przybliżyła do siebie na niebezpieczną odległość. Spojrzała mu w oczy, nieco mrużąc swoje, i grobowym głosem powiedziała:
-
Andszej, jakkolwiek to dla mnie niekomfortowe… uratowałeś mi życie i jestem ci bardzo, bardzo dłużna – po czym wybuchła nieco nerwowym, ale właściwie sobie uroczym śmiechem, poklepała go po ramieniu i wróciła do wygodnej, półleżącej pozycji. -
W sensie, że dziękuję. Naprawdę, jesteś wielki.
Pozostawała jeszcze jedna sprawa, ale ta wymagała prywatności. Chwilę trwało nim zebrała się w sobie i poprosiła, aby zostawić ją samą z Blacksmithem. Odchrząknęła, zanim zabrała głos:
-
Sprawa jest taka, Charles… - brzmiała niepewnie i tak się czuła. Nie wiedziała, czy powinna to mówić, ale musiała to wyrzucić z siebie, prędzej czy później. Wybrała prędzej, aby nie okazało się, że jest
za późno. –
Charles, myślałam nad tym trochę i po prostu uważam… ja myślę, że nie nadaję się na dowódcę, Charles – zakończyła, wlepiając w niego wystraszone oczy. Nie zauważyła, że z nerwów powtarza jego imię. Teraz chciała wyczytać z jego twarzy każdą wskazówkę na temat tego, co on myśli. Ale zanim pozwoliła mu powiedzieć coś od siebie, kontynuowała: -
Rzecz w tym, Charles, że kiedy zestrzelono te promy i zginęła pani doktor… kiedy wszystko poszło się, no wiesz, jebać… szlag mnie trafił. To znaczy, zupełnie mnie ścięło z nóg, Charles. Poczułam się, jakbym to ja zawiodła na całej linii, a jeśli miałabym dowodzić innymi, być za nich personalnie odpowiedzialna… chyba tego nie udźwignę.
Jedno spojrzenie na blondynkę wystarczyło, by zobaczyć, jak jest zagubiona. Była dobrym żołnierzem i takim się czuła, ale jednocześnie zawsze powtarzała, że nadaje się tylko na wykonującego rozkazy. Co jej odbiło, że przyjęła przydział tak pewnie i próżnie? Teraz szukała wsparcia w plutonowym, choć prawdę mówiąc nie widziała wielkiej nadziei. Bo co miałby jej powiedzieć?