-
Obiło ci się o uszy? – Zaśmiał się. Nie, jakoś nieszczególnie chciało mu się wnikać czy Rebecca trafiła na niego przez wspólnych znajomych czy raczej w inny, ciekawszy sposób. To nie było tak, że nie ucieszył się na jej widok. Wręcz przeciwnie, lubił, kiedy po jakimś większym wypadku odwiedzali go znajomi. Tak było w przypadku, kiedy dostał granatem w twarz i teraz, kiedy wszyscy obecni w tamtej jaskini mogli obejrzeć co zjadł i przetrawił na obiad. To nie były miłe wspomnienia, raczej budziły tym razem już podwójną wściekłość głównie dlatego, że cała tamta eskapada nic nie zmieniła a teraz jeszcze dochodził do wniosku, że tylko pogorszyła.
Ale nie to teraz było ważne.
-
Emily Hearrow, bardzo mi miło – powiedziała matka Hearrowa i wskazała Dagan krzesło, które stało zaraz obok niej przy stoliku. Kiedy Becca zajmowała miejsce (to przy ramie łóżka), pani Hearrow spojrzała na syna, wykonała nieskoordynowany gest wokół włosów i spojrzała pytająco. Hearrow prawie wybuchł śmiechem, ale starał się jak mógł, żeby tego nie zrobić. Może to był jakiś fetysz, a może po prostu trafiał na same takie. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale to wcale nie oznaczało, że to był jakiś kanon, którego wyraźnie i uparcie się trzymał. Ot, zbieg okoliczności. I broń boże nie oznaczało to wcale, że Rebecca Dagan, chorąży Przymierza mu się podoba. To znaczy, no, była atrakcyjna, ale… Pokręcił głową. Zawsze to samo. Dobrze, że te myśli i tak zostały w jego głowie, bo gdyby zaczął się na ten temat wypowiadać, to nie skoczyłoby się to zbyt skoordynowanymi zdaniami.
Dopiero głos czerwonowłosej wyrwał go z jakże cudownego i sensownego zamyślenia. Uniósł na nią spojrzenie i przesunął nim po mundurze i pagonach. Lubił ten stopień i to cholernie, pamiętał dokładnie, kiedy schodzili na Shodan, kiedy po tym wszystkim awansował na podporucznika już nie było tak fajnie. Chorąży Hearrow brzmiało dużo lepiej, niż porucznik Hearrow. Ale jak to mówią, darowanemu koniowi i tak dalej…
-
Gratuluję – powiedział z nieukrywanym uznaniem w głosie. –
Awanse są fajne, a ty widzę nie zatrzymałaś się na jednym. To jakieś postanowienie noworoczne, czy jaka cholera?
Zakuło go w boku, ale uśmiech z jego twarzy nie zszedł ani na moment. Dobrze było widzieć tutaj inną twarz niż lekarzy czy nawet Emily, nawet mimo tego, że być może spodziewał się kogoś innego. To na chwilę przestało być ważne i pozwoliło mu zająć myśli czymś innym.
-
Uważaj dziecko z tymi awansami, żebyś nie skończyła jak ten tutaj – powiedziała kobieta znad swojego omni-klucza nie odrywając od niego spojrzenia. Dopiero przy następnym zdaniu uniosła na Rebeccę wzrok i uśmiechnęła się uroczo: -
Bo mój syn, od kiedy dostał awans, nie robi nic innego, tylko testuje wpływ różnego rodzaju ostrzy na swoje ciało.
Cóż, Marshall nawet gdyby chciał nie był w stanie temu zaprzeczyć. Srebrne blizny po Shodan – dwie. Zakryta końmi poszarpana ta na boku, po Omedze, co w sumie Dagan powinna była pamiętać. No i teraz ta zdecydowanie najgorsza, Hearrow ostatni raz tyle czasu spędził w szpitalu, gdy dostał granatem prosto w twarz.
-
Lubię trochę adrenaliny mieć w wakacje, a te były wyjątkowo udane. Wiesz, Alpy, góry, piękny klimat. Stwierdziłem, że do kolekcji brakuje mi jedynie dziury w brzuchu i voila – postukał palcem w brzuch dopiero po sekundzie orientując się, że to nie był wcale tak genialny pomysł jak na początku mu się wydawało. Kolejne zdanie Rebecci już nie było tak radosne jak rozmowa do tej pory. Plany? Spuścił wzrok a kości szczęki zacisnęły się prawie do bólu. Musiał z tym wreszcie skończyć, bo w ten sposób przecież szło zwyczajnie się wykończył.
-
W sumie to nie mam – spojrzał niepewnie na matkę, ale na szczęście ta uśmiechnęła się tylko lekko. –
Tylko… nie chciałbym jeszcze wracać na Cytadelę.
Nie miał pojęcia czy Dagan będzie wiedziała, o co mu chodzi, czy nie, ale nie zamierzał się w to zagłębiać. Z tym akurat musiał sobie poradzić sam, chociaż wiedział, że sam w tym momencie zostawać nie chce.
-
Dagan… dobrze cię widzieć – powiedział przekładając nogi na jeden bok łóżka i siadając na nim. No jak wypis, to wypis.