Milczała i słuchała. Wtedy, kiedy jeden z mężczyzn okazał się być bratem Pixie, co wygenerowało typową, choć nieco sztuczną - przynajmniej w postawie Thomasa - scenę rodzinną. Wtedy, gdy zaproszono ich do vipowskiej loży i zaczęto przedstawiać sytuację. Wtedy, gdy major wskazał na jej własny udział w tej sprawie, też tylko uniosła brwi. Ona? Po co? Nie zapytała. Zdumienie i podejrzliwość odmalowały się na jej twarzy też tylko na chwilę, potem znów ustępując umiarkowanemu zaciekawieniu. Zlecenie. Porwanie. Przymierze. Kolekcjonowała hasła, w głowie tworząc z nich układankę, wzór której podawali mężczyźni - odkrywając kolejne elementy zaistniałej sytuacji. Niewiele z tego dla niej wynikało. Nie wiedziała, o czym mówią. Porwanie, zlecenie, Przymierze.
Zerknęła na przedstawione przez Passosa zdjęcia - średniej jakości, nieprzedstawiające też nikogo, kogo mogłaby znać. Ale ktoś znał. Kątem oka obserwowała zmiany, jakie zachodziły na twarzy Irene. Jednego z mężczyzn, tego patrzącego z fotografii nieco wyraźniejszej od innych, kiedyś musiała spotkać. Co więcej, nie mogła go spotkać tak po prostu. Burza emocji - tych widocznych i tych słyszanych w pospiesznie, desperacko stawianych pytaniach - przemawiała za czymś innym. Czymś wspólnym. Czymś, do czego Irene niekoniecznie chciała wracać i co, być może, w ogóle wracać teraz nie powinno. Dagan nie była mistrzynią ludzkiego wnętrza, ale pewne rzeczy trudno było źle zinterpretować. Tutaj, w tej chwili, w rudowłosej dało się czytać... No, może nie jak w otwartej księdze, nie całej, ale na pewno jak w jednym z jej rozdziałów.
I w tym momencie jednak Rebecca o nic nie zapytała, zamiast tego spoglądając na majora. Z całej trójki mężczyzn dla niej liczył się on - głównie. Gdzieś zamierzał ją wysłać, świetnie. Na jakąś dziwną misję ratunkową, doskonale. Tylko po co? Jasne, była żołnierzem. Co więcej, rzeczywiście nie siedziała za biurkiem - umiała posłużyć się bronią czy też zagwarantować zespołowi, w którym akurat się znajdowała, dodatkowe możliwości związane z hakowaniem systemów czy zabawianiem przeciwników bojowymi modułami wsparcia. Umiała serwisować broń i platformy bojowe, z innymi elementami technicznymi przy odrobinie szczęścia też by sobie poradziła.
To wszystko jednak w żaden sposób nie wyjaśniało, po co miała brać udział w tej szopce.
Oczywiście, argument o nieoficjalnej delegacji Przymierza - mniej problematycznej, mniej rzucającej się w oczy, tak bardzo lepszej - jej nie umknął. Mimo tego nigdzie nie zamierzała się ruszać. Czy raczej - nie zamierzała się nigdzie ruszać bez jakichś wyjaśnień, a jeszcze lepiej rozkazu. Była żołnierzem względnie prostym w obsłudze. Dostanie nakaz - pojedzie i zrobi co trzeba. Albo ucieknie w odpowiednim momencie. Ale na pewno pojedzie. Po prostu musi wiedzieć po co, z jakiej racji i przede wszystkim - na czyje tak naprawdę polecenie.
O nic jednak nie zapytała, świdrując tylko majora wzrokiem. Tego, że o sprawach Przymierza przy ludziach z nie-Przymierza raczej się nie rozmawia zdążyła się już nauczyć. Nie wyartykułowała więc żadnej ze swych wątpliwości, nie postawiła żadnego znaku zapytania. Po prostu patrzyła. Bo na koniec pewnie mieli się rozejść - wiecie, przygotowania, cały ten cyrk związany z szykującą się misją. Mieli się rozejść, by spotkać się dopiero, gdy będą już gotowi - na promie czy też na samym Bekensteinie. Wszystko jedno. Dla Dagan liczyło się tylko to, że gdzieś w tym czasie chciała się dowiedzieć, o co chodzi. Hound jej nie interesował. Samo porwanie też, tak naprawdę, nieszczególnie. Ona miała tylko jedną, prostą potrzebę, jedną małą ciekawość - dlaczego ma gdzieś jechać, dlaczego ma coś robić i dlaczego, prawdopodobnie, ma się narażać.