Trafiła! Zresztą trudno było nie trafić, czołg był wielki, a ona nie miała zeza. Jej koordynacja ręka - oko też działała całkiem nieźle. W rzutki była dobra, przynajmniej. Patrzyła z niezdrową fascynacją, jak pojazd eksploduje, jak giną lub odlatują od niego najemnicy. Patrzyła na płomienie, nie myśląc nawet o schowaniu się, czy pobiegnięciu dalej, póki tutaj dzieje się coś absorbującego i nikt nie zwraca uwagi na nich.
- Wiem - odparła ze znacznie większym zadowoleniem w głosie, niż planowała.
Nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej. Poleciała na plecy, a uderzenie wycisnęło jej resztki powietrza z płuc i odebrało oddech. Nie mogła go nabrać przez długą chwilę, a gdy się w końcu udało, zaczerpnęła więcej kurzu, niż czegokolwiek innego. Spróbowała się podnieść, ale to też nie było takie łatwe. Wszystko się trzęsło.
Obróciła się w końcu, opierając się na kolanach i rękach i patrząc, jak dach pod nią zaczyna drgać. Cofała się w przerażeniu, wciąż na czterech, ale przecież nie miała dokąd uciec. Zeskoczyć niżej, tam, skąd przyszli i dać zasypać się gruzem? Gdy front budynku odpadł, a Ari i Keegan zniknęli jej z pola widzenia, poczuła, jak wszystkie połknięte przez nią leki przestają działać. Na chuj jej to w ogóle było wszystko potrzebne, skoro i tak teraz jej puls podskoczył do stu pięćdziesięciu, a przed oczami zaczęło przelatywać jej całe życie?
- Hogarth! - zawołała jeszcze, po czym nazwisko zmieniło się w bliżej nieokreślony krzyk, gdy razem z dachem zsuwała się z rozpadającego się budynku.
Gdy otworzyła oczy, miała nadzieję, że nie żyje, ale to, co działo się wokół, upewniło ją w przekonaniu, że jeszcze dycha. W piekle musiało być gorzej, za to w tym drugim z pewnością nie było przypadkowych najemników bez rąk, strzelających sobie w łeb. Zacisnęła powieki, gdy mężczyzna nacisnął spust, po czym rozkasłała się. Nie była pewna, czy więcej kurzu i brudu ma na sobie, czy we własnych płucach.
- Ari - wycharczała, podnosząc się z ziemi. Była cała? Ciężko jej było w to uwierzyć. Bolały ją żebra i kość biodrowa, bo pancerz nie zamortyzował wszystkiego, ale chyba nic nie złamała, bo raczej by to zauważyła. Jej piękny, zadbany pancerz był teraz w stanie opłakanym. Skulona, rozejrzała się, szukając znajomej twarzy, znajomej sylwetki, któregoś z mężczyzn, którzy jeszcze kilka minut temu wrzucali ją na dach jak worek ziemniaków.
Ruszyła ostrożnie w stronę ruiny budynku, po drodze włączając sondę, która w razie czego miała ostrzec ją przed nadchodzącymi wrogami, albo kimś, kto okaże się niewystarczająco martwy wśród tych wszystkich dookoła. Sama weszła między zawalone odłamki ściany i dachu, ze stęknięciem pokonując większe różnice wysokości. Wszystko ją bolało i chyba tylko adrenalina trzymała ją jeszcze w stanie względnej użyteczności.
- Hogarth, ty kurwo, gdzie jesteś - rozkasłała się znów. Brakowało słów by opisać, jak bardzo potrzebowała zapalić, ale teraz przecież nie mogła.