Budynek zarządu stoi w centrum bazy Błękitnych Słońc. Jest wyższy od pozostałych, choć sprawia równie prowizoryczne wrażenie. Utworzony z postawionego na sztorc kadłuba statku (prawdopodobnie wycieczkowego, o czym informuje zatarty, czerwony napis "Omega Travel" na prawej burcie), mieści w sobie salę obrad, dwa niewielkie biura, pomieszczenia rekreacyjno-gospodarcze i skład broni. Na celującej w wiecznie zakurzone niebo antenie zatknięto też coś jakby bocianie gniazdo, będące jedną z płyt lekkiego (bo mającego umożliwić jedynie bezpieczne przejście przez atmosferę) pancerza ablacyjnego, do którego prowadzi wysoka drabina. To właśnie drabinami można przemieszczać się po bazie; pozwala to na uczynienie z niej niewielkiej fortecy w razie ataku, i to zaledwie w parę chwil, bowiem gdyby wciągnąć wszystkie te drabiny i zasłonić otwory wejściowe, to można by prowadzić stąd wygodny ostrzał. Strategicznym punktem jest również wspomniane już bocianie gniazdo, które w połączeniu z otaczającymi całą bazę zasiekami (będącymi pod napięciem) dodatkowo zwiększa jej obronne możliwości.
***
Niecałe sto metrów od zasieków bazy powietrze zagotowało się, mieszając z piekielnym gorącem silników niewielkiego myśliwca o prostym, kubicznym kadłubie, przypominającym nieco pudełko-niespodziankę z wyskakującym klaunem. Tyle że zamiast klauna wyskoczyły z niego dwie ciemne postacie, upadając prosto na rozżażony piach pod statkiem.
- Kurwa! - zaklął Mort, zabierając gołe ręce z pustynnej patelni. Niestety, te zdążyły się już pokryć bolesnymi pęcherzami. Pogroził nimi pilotowi, który uśmiechnął się tylko i machnął obu ręką na pożegnanie, po czym zawrócił statek i zniknął za jedną z pobliskich gór śmieci, jak przypuszczał poszkodowany - samą bazą. - Niech go tylko znajdę... Czy my wyglądamy na materiał do smażenia?
Towarzysz mężczyzny, niski, korpulentny człowiek tylko wzruszył ramionami, choć również nie wyglądał na uradowanego lądowaniem.
- Tobie to zawsze wszystko jest obojętnie. Choćby żniwiarz usiadł ci na twarzy - cierpko skwitował Mort. "I jak tak dalej będzie, to naprawdę nie daję ci długiego życia w Słońcach. Cienki to materiał na przemytnika, ot, co" - dokończył już w myślach.
- Po prostu oszczędzam siły, żeby móc cię trzymać - odparł jednak towarzysz i złapał go wpół, aż Mort syknął; rany były jeszcze świeże. Do zasieków bazy doszli po godzinie, ten drugi bowiem, wyższy, nie mógł iść o własnych siłach. Przywitał ich tam turiański strażnik w niegdyś zapewne niebieskim, ale dziś już spranym i połatanym stroju; na ramieniu miał wydrapaną dziurę, przez którą prześwitywał tatuaż z logiem Słońc. Mort bez słowa obnażył także swoje ramię; turianin skinął tylko głową i przepuścił obu dalej, nie pytając nawet, kim jest towarzysz mężczyzny.
- No i jesteśmy w domu - rzucił przemytnik, zasłaniając oczy przed piaskowym oddechem planety. Teraz wystarczyło tylko czekać, aż ktoś wyjdzie po nich od strony bazy... co, jak wiedział, może nastąpić nieprędko.