Wyświetl wiadomość pozafabularną
Do lądowania w bazie dzieliły ich jedynie minuty - ostatnie chwile by coś sprawdzić, założyć, zdjąć, załatwić, przedyskutować. Ostatnie chwile by zmienić zdanie, by wysłać wiadomość, możliwie pożegnanie, do kogoś bliskiego. Nie wiedzieli co ich czeka, powinni czerpać z przesypującego się im przez palce niczym piasek czasu, a jednak stali w bezruchu. Niebieskowłosa chwyciła zagłówek fotela pilota, trzymając pion gdy kokpitem wstrząsnęło raz, później następny. Grawitacja bezlitośnie ściągała ich na ziemię przy stałym oporze fregaty, utrzymującej prawidłowy kurs. Lot żadnego statku w atmosferze nie wydawał się zbyt elegancki, nawet jeśli tak wyglądał z zewnątrz
. Przebijali się przez pierwsze warstwy chmur, rzadkie, osłaniające nierówną, szklistą powierzchnię poniżej, ale bazy nie zobaczyli przez większość podróży w dół.
Wkrótce płaska ziemia wybrzuszyła się swoimi pasmami górskimi, a niewyraźne kształty nabrały szczegółów i detalu. Na radarze, ich kropka pochłaniała kolejne fragmenty prostej, wyznaczonej przez Etsy linii, podążając ustaloną przez nich trasą.
-
Zbliżamy się do strefy zrzutu.
Komunikat sztucznej inteligencji zabrzmiał drętwo w pełnym drgań i szumów pomieszczeniu, urzeczywistniając plan, który wymyślili zaledwie kilka godzin wcześniej.
-
Otwarcie hangaru.
Ciężko było powiązać wzburzenia fregaty do otwarcia jej wrót gdzieś na dolnym pokładzie. Dopiero gdy na radarze pojawiła się mała kropka, którą z ogromną prędkością zostawiali za sobą, podążając w dal, w stronę wpisanej w koordynaty lokacji, wiedzieli, że następny element ich planu został wykonany.
A Irene z Nazirem, zamknięci w blaszanym więzieniu militarnego pojazdu, mkną ku powierzchni lodowego jeziora nie mając żadnego spadochronu, który mógłby uchronić ich przed śmiercią w razie awarii napędu, kół, lub zwykłego pecha, którego ostatnio mieli nadmiar.
-
Jest - powiedziała cicho Maya. Jej głos wydawał się głuchy, stłumiony emocjami wypełniającymi jej serce i umysł, przykrywającymi wypowiedziane przez siebie wcześniej słowa zasłoną. Nie mogła żałować swojej decyzji wybrania się z Viyo do jaskini lwa, ale czym innym było o tym mówić, a czym innym zobaczyć na własne oczy.
Lądowisko przykuwało miganiem świateł awaryjnych. Sześciokątna platforma wystawała nad przepaścią, objawiając się im jako pierwsza. W skutym kryształowym lodem świecie odcinała się swoim szarym, burym kolorem, przykryta warstwą śniegu zmieszanego ze smarem. Dopiero po kilku, następnych sekundach lotu ukazała im się właściwa strona górskiego zbocza i pierwsze elementy bazy wojskowej Castora.
Jak czarny cierń wbity w śnieżną powłokę, odcinała się swoimi ciemnymi ścianami, dużymi i mniejszymi modułami, wielokątami ustawionymi na nierównej płaszczyźnie. Z pozoru nie różniła się wielce od placówek badawczych, które oboje widywali na nieprzyjaznych planetach. Budynki połączone były ze sobą korytarzami, tworząc niemały kompleks, którego spora część - o ile nie całość - umieszczona była na powierzchni. Niektóre elementy bazy błyszczały odbitym światłem, przeszklone, ale lecieli zbyt szybko, pod zbyt niewygodnym kątem, by którekolwiek mogło się temu przyjrzeć.
-
Wylądowaliśmy. - odezwał się krótko Khouri. Komunikator ukrywał wystarczająco, by nie usłyszeli w jego głosie żadnego bólu lub trwogi, które mogły sugerować, że coś poszło nie tak.
Etsy zgrabnie nawróciła fregatę, podążając ustalonym wcześniej torem i podchodząc do lądowania. Statek obrócił się dziobem w kierunku kompleksu i wielkich, metalowych drzwi oddzielających ich od wnętrza bazy. Przez gładką szybę kokpitu dostrzegli dwie postaci, stojące niczym marmurowe posągi pod ścianą, po obu stronach przejścia.
-
Przez trudy do gwiazd, co? - spytała, uśmiechając się słabo, przytaczając tłumaczenie do łacińskiego zdania, którym podzielił się z nią wcześniej.
Jej wzrok błądził po widoku jaki mieli z kokpitu. Ciemne ściany w oddali nie miały na sobie żadnych oznaczeń, żadnych liter. Z tej odległości nie widzieli nawet oznaczeń kolorystycznych na łączeniach, o których czytali w raportach Jeffersona.
-
Tu jest przepaść. Spójrz - jęknęła z niezadowoleniem, zbliżając się do szyby, jakby miało jej to pomóc dostrzec więcej z ich otoczenia. -
To zawęża już ilość potencjonalnych wejść dla tamtych o połowę.
Baza tylko częściowo połączona była ze stałym lądem. Lądowisko zawieszone było nad przepaścią między dwoma pasmami górskimi, a połączona z nim, zachodnia część kompleksu wystawała ponad jego krawędź na mosiężnych, ogromnych konstrukcjach, których mogli dostrzec jedynie ułamek ze swojej perspektywy.
Drzwi do bazy Castora otworzyły się, wpuszczając do swojego ciemnego wnętrza światło dzienne. Ze środka zaczęli wyłaniać się ludzie - ochroniarze, ubrani w czarne, smukłe kombinezony pozbawione oznaczeń. Jeden za drugim, czwórka wyszła naprzód i zatrzymała się w formacji, czekając sobie tylko wiadomo na co.
Czwórka z nich w dłoniach trzymała karabiny szturmowe. Dwójka, która już wcześniej stała na zewnątrz, na plecach założone miała bronie - z oddali wyglądały na karabiny snajperskie. Stali w miejscu, z hełmami na głowach. Lodowe figury czekające na przesunięcie na odpowiednie pole na planszy.
Ostatnia postać pojawiła się w przejściu chwilę później. Szary płaszcz musnął metalową framugę gdy mężczyzna przestąpił próg, wychodząc na brudną podłogę małego mostka, łączącego wejście do kompleksu z sześciokątną platformą. Odzież tylko częściowo przykrywała pełne opancerzenie żołnierza. Ubłocona, przetarta, a nawet nadpalona z jednej strony, nie miała już żadnej funkcji do spełnienia.
Reed miał na głowie hełm, ale jego chód zdradzałby go nawet gdyby tym razem zrezygnował z płaszcza. Poruszał się zgrabnie, lekko, a zarazem powoli, nieznośnie ignorując ramy czasowe, w których oni z trudem próbowali się zmieścić.
Dopiero gdy wyminął pozostałych członków oddziału, nie zatrzymując się, wprawił figury w ruch. Niczym jeden organizm, postąpili kilka kroków naprzód, stając w miejscu, które im wyznaczył, wystarczająco blisko by zareagować, cokolwiek by się nie działo. On jeden wydawał się nie mieć ze sobą broni, ale płaszcz zasłaniał dużo.
Zadarł głowę, gdzieś za przyciemnianym wizjerem wpatrując się cierpliwie w śluzę, świadom tego, że nie musi ich pośpieszać. Prędzej czy później będą musieli wyjść na zewnątrz.
W tej chwili miał nad nimi władzę, której nie musiał po sobie demonstrować.
***
W szumie pracujących systemów pojazdu nie słyszeli nawet zgrzytu metalu, trącego o siebie pod naporem grawitacji usiłującej zrzucić całą konstrukcję na ziemię. Dzięki temu, wnętrze Mako wydawało się spokojne. Siedzieli w nim we względnej ciszy, stoiccy, zakładając na twarze maski i chowając za nimi strach. Światła hangaru zgasły, poza awaryjnymi i ostrzegawczymi, wyznaczającymi im drogę i pozwalającymi zorientować się w przestrzeni, co stawało się coraz trudniejsze. Niewiele mogli zobaczyć
- jedynie punkty prowadzące ich do miejsca, w którym powinni się znaleźć i światło padające z panelu kontrolnego pojazdu, odbite w ich oczach.
-
Nie będziemy potrzebować w razie czego - odparł, niezbyt trzeźwo i przytomnie, choć wypita wcześniej whisky nie miała z tym wiele wspólnego. -
Nie ma planu awaryjnego.
Sięgnął do swojego hełmu i ułożył go sobie wygodniej w nogach, nie patrząc w jej stronę. Nie musiał, by dostrzegła tę skazę na jego żołnierskiej powłoce. Dobry oficer zawsze ma plan awaryjny. Na wypadek, gdyby coś poszło źle, gdyby któremuś z nich coś się stało, gdyby jedno miało na swoich barkach pociągnąć dokończenie całej misji.
Dlatego, że misja była najważniejsza dla każdego dobrego oficera. Khouri łatkę oficera zostawił za sobą, w wojsku, które wypluło go ze swoich szeregów na bruk, przymykając oko na przewijane w wiadomościach listy gończe i to, w jaki sposób został potraktowany, w formie chorego podziękowania za spory kawałek swojego czasu, który oddał w służbie Przymierzu. Wizja życia wiecznie obracając się przez ramię była wystarczająco nieznośna by zgodził się na ten szalony plan i zasiadł za sterami Mako, czekając, aż Elpis wyrzuci ich w przestrzeń jak niechcianą zabawkę, ale wizja życia w pojedynkę była czymś, czego nie byłby w stanie zaakceptować.
Nie powiedział nic więcej, zaciskając dłonie na kierownicy. W pojeździe, w którym nieustannie miało trząść, nie można było polegać na trafieniu dłonią w odpowiedni panel na tablicy rozdzielczej, potrzebne było fizyczne zakotwiczenie w miejscu - coś, co można było trzymać i ratować sytuację, gdy spadało się do góry nogami zboczem góry.
Syrena przebiła się przez grube poszycie Mako, przez drżącą od pracującego silnika szybę. Wdarła do ich cichego wnętrza, podnosząc poziom adrenaliny, jakby wcześniej nie osiągnął absolutnego maksimum. Powietrze gwałtownie opuściło ogromne pomieszczenie, w kilka sekund zastąpione lodowatą atmosferą Chasci. Przez powstałą w śluzie szczelinę wślizgnęło się światło dnia. Wyrwa w poszyciu rosła, z centymetrowej do półmetrowej. Gdy wynosiła dwa metry, odczuli, jak pojazd pochyla się w dół, utrzymywany w miejscu potężną maszynerią, która nie była widoczna gołym okiem.
Wiatr wył, bezlitośnie wdzierając się do hangaru i szalejąc w jego wnętrzu. Mako ruszyło z miejsca, wprawione w ruch przez sterującego nim żołnierza. Staczało się w dół, kontrolowanie i ostrożnie, zatrzymując metr od krawędzi platformy. Żółta kontrolka na panelu kazała Khouriemu czekać, choć wrzask dookoła sprawiał, że mocniej zaciskał palce na kierownicy, z chrzęstem obitych pancerzem rękawic, który dziwnie wybijał się od łoskotu otoczenia.
Piknięcie Etsy sprawiło, że pojazd zawył na swój własny, osobliwy sposób, dołączając się do kakofonii jęków metalu i wycia wiatru. Chmury przysłaniające im widok przerzedziły się, a może po prostu wjechali do ich wnętrza. Pojazd wybił się z platformy w stronę nieskończonej bieli, przez chwilę złudnie poruszając się naprzód, jakby leciał przez niebo niczym skycar.
Niebo było jasne. Biel mieszała się z błękitem. Setki słońc raziły w oczy odbitym światłem, pozostawiając w głowie niezrozumiały obraz tego, co znajdowało się dookoła nich, nim dziób Mako przechylił się naprzód.
Panel błysnął na zielono, akceptując wyrównanie ich położenia względem przestrzeni, choć złudny umysł wprawiony został w przerażenie nagłym przechyleniem się. Gdy przed oczami Francuzki ukazały się pasma górskie i ziemia, setki metrów pod nimi, w jej myślach lecieli niemal dziobem w dół, choć systemy zapewniały, że wszystko jest w porządku.
Góry na horyzoncie przypominały Ziemskie, ale ich czubki były zaostrzone, a podnóża wąskie, jakby niektóre ze wzgórz były lodowymi kolcami, za którymi gdzieś ukryty był ich cel. Być może pomiędzy nimi znajdowała się druga droga, w dolinie, z której zrezygnowali. W chaosie ciężko było ustalić kierunki, nie widzieli już ani nieba, ani Elpis, jedynie góry, śnieg i lód.
W ostatniej chwili Dubois dostrzegła jezioro. Gdy byli odpowiednio nisko, bliskość wzgórz i skał okazała się złudzeniem. Mała przestrzeń, którą widzieli z góry, przeistoczyła się w ogromną połać terenu. Napęd pracował, spowalniając ich upadek o dziesiątki kilometrów, ale i tak spadali zbyt szybko by móc rozejrzeć się dookoła.
Uderzenie o ziemię byłoby mniej przerażające, gdyby nie mieli świadomości tego, na jakim rodzaju powierzchni wylądowali. Nie wiedzieli jak stabilny jest lód, jak wytrzymałe jest zawieszenie Mako, czy mogą jechać dalej, czy powinni jechać dalej, czy ich misja zakończyła się w chwili, w której zetknęli się z ziemią. Pojazd odbił się od lodu kilka razy nim zamarł w miejscu, z rdzeniem pierwiastka zero nagrzanym od pracy, silnikiem warkoczącym wściekle po takim wysiłku.
Khouri drgnął, opadając na oparcie fotela, z trudem puszczając kierownicę. Oddychał ciężko, spojrzenie miał pociemniałe, a szczękę napiętą. Jego strach objawiał się podobnie do złości, choć oba uczucia dzieliło tak wiele.
Sięgnął do komunikatora na swoim omni-kluczu. Zanim włączył na nim cokolwiek, obrócił się w stronę Irene, obserwując jak dochodzi do siebie i upewniając, że nic jej się nie stało.
-
Wylądowaliśmy.