23 mar 2016, o 19:40
Kobieta westchnęła cicho, niemrawo grzebiąc łyżką w zupie. Upiła kilka łyków wody z małej szklanki. Jej ręce były przeraźliwie chude, jakby żywą kość oplatała tylko cienka warstwa skóry.
- Nie wiem. Nie wiem ile czasu minęło. Pół roku? Rok? - mruknęła cicho, widząc ruszającego w ich stronę strażnika. Lustrował stoły uważnym wzrokiem, który na moment zatrzymał się na ich dwójce. Niewolnica pochyliła głowę, a jej twarz przysłoniły brudne włosy. - I-imię? Jeden osiem trzy siedem dwa pięć zero dziewięć - wydukała z siebie, kręcąc głową. Na jej twarzy pojawił się strach przed przeciwnikiem, którego przecież przy nich nie było.
- Czemu nie jesteś metresą? Jesteś bardzo ładna - dodała nagle. Choć wspomniała o zawodzie polegającym na oddawaniu się, w jej oczach widniał szacunek, a nie pogarda. - Strażnicy by cię uwielbiali, może nawet nie oddaliby cię więźniom, jak pozostałych z bloku ósmego.
Dubois rozejrzała się po pomieszczeniu akurat w momencie, w którym strażnik dotarł na ich poziom. Ich spojrzenia się zetknęły - jego było zimne, nienawistne. Tkwiła w nim ta sama pogarda co wcześniej. Niespodziewanie sięgnął ręką ku jej głowie, łapiąc ją za włosy i przyciskając do stołu. Gdyby nie resztka posiadanych przez nią sił, pewnie jej twarz zanurzyłaby się w misce z zupą.
- Nie gadać! Żreć! - krzyknął, po czym ruszył dalej, pilnować pozostałych niewolników. Niektórzy szeptali pod nosem, lecz mało który odważył się podnieść wzrok zza własnego posiłku, pochłaniając zupę jak największy rarytas.
Chwila przerwy nie trwała długo - może piętnaście minut. Ku przerażeniu Dubois, po tym zostali wyprowadzeni na korytarz z pomocą poganiaczy. Bezmyślna masa, której musiała być częścią. Zaprowadzona została do świeżo napełnionego dyspozytora wody, kapo zajął swoje miejsce i wszyscy wrócili do mozolnej pracy. Powiedzieć, że była ona wyczerpująca, to mało. Ciężar wózka nie równał się ciężarowi psychicznemu, jaki wywierany był na jej umysł przez katorżniczą pracę i oglądanie cierpienia innych wokół, nawet, jeśli usiłowała się na tym nie skupiać. W bólu, lecz milczeniu upływały jej godziny. W tle, za sobą, słyszała huk bata, krzyki niewolników i riposty strażników. Widziała wyciągane z innych tuneli ciała, rozkoszując się chłodnym powietrzem przez kilka sekund, nim wracała do przypisanej jej dziury. Czas wyznaczała w kursach. Jeden, dwa, trzy. Pięć, dziesięć. Piętnaście. Nie czuła własnych nóg, nie czuła nawet rąk - wkroczyła w pewien stan katuszy, gdy zaczynało jej być wszystko jedno. Mogła zrozumieć apatię na twarzach niewolników.
Następnego dnia mogła nawet zrozumieć ich niechęć do buntowania.
Pod wieczór, po identycznie przebiegającej jak obiad kolacji, zaprowadzono ich do wspólnej łaźni, w której, w zimnej, pachnącej chemikaliami wodzie mogła się umyć. Niektórzy, odważni, pili wodę prysznicową, lecz stanowczo im to odradzano. Była oczyszczana syntetycznymi, trującymi środkami. Nie mogła liczyć na prywatność - znalazła się wśród innych, nagich kobiet, o pełnych blizn, wyschniętych ciałach. Nikt nie zwracał na nią uwagi, nie wychylając się z własnej bańki obojętności.
Prawdopodobnie dzięki własnemu wyczerpaniu widok bloku czwartego, na piątym piętrze, nie wywołał u niej aż takiego szoku. Podzielony na osobne pomieszczenia lecz pozbawiony drzwi, mieścił łącznie trzydzieści niewolnic. W jednym pokoju znajdowały się dwa, dwupiętrowe, metalowe konstrukcje, mieszczące łącznie osiem kobiet. Jedna musiała spać obok drugiej. Dubois leżała na krawędzi twardego posłania pod wypłowiałym kocem, drżąc z zimna, obok bardzo młodej dziewczyny o mysich włosach. Żadna nie chciała z nią jednak rozmawiać - jej towarzyszka odwróciła się do niej tyłem, zapadając w długi, niespokojny sen. Pora nocna trwała na asteroidzie sześć godzin, lecz nie wiązała się z odpoczynkiem.
Mogła dziękować zasadom zabraniającym luster w blokach, choć wciąż niemal czuła, jak jej włosy, wymyte w wypełnionej chemikaliami wodzie, kołtunią się i stają szorstkie w dotyku. Na jej bladej, zmęczonej twarzy pojawiły się sińce pod oczami, wskazując na stan wyczerpania, którego sześć godzin snu nie było w stanie wymazać. Dzień rozpoczęła nie od śniadania, ale od pracy. Te same rundki, ta sama trasa. Ci sami, zmęczeni ludzie, pierwsze oznaki poddania się niektórych z nich zwiastowały kolejne trupy dzisiejszego dnia. Stopy bolały ją, gdy deptała po kamieniach i nierównej powierzchni, a ręce paliły żywym ogniem gdy musiała przytrzymywać sobie wózek.
Kolejne godziny mozolnej pracy. Po wczorajszym dniu, zmęczone ciało Dubois odmawiało posłuszeństwa jeszcze przed obiadem. Na dłoniach pojawiły się pierwsze odciski, dostrzegła również krew, lecz wszystko bolało ją zbyt mocno, by była w stanie zlokalizować rankę ulokowaną na jej ramieniu - otarła się o ostrą krawędź skały. Gdy tuż przed obiadem wypchnęła dyspozytor na powierzchnię, przez sekundę myślała, że da sobie radę do posiłku.
Myliła się.
Dotarło to do niej gdy straciła nagle grunt pod nogami. Padła na ziemię, wyciągając przed siebie dłonie by nie uderzyć w powierzchnię głową. Jakkolwiek by nie chciała, sekundy mijały, a ona nie miała siły by podnieść się do góry. Skóra paliła ją żywym ogniem, siniaki, drobne skaleczenia, odciski i wyczerpanie, wszystko to sprawiło, że jej mięśnie zesztywniały.
- Ty! Woda! Do roboty, teraz! - nagle znalazł się nad nią nie kapo, lecz strażnik. Od razu odróżniła ciężkie, okute buty od tych marnych imitacji, które nosiła sama. Bucików o cienkich podeszwach, przez które kamienną podłogę czuła tak, jakby szła po niej boso. - NA NOGI, PSIE!
Próbowała. Uniosła się na rękach do góry i podwinęła nogi pod siebie, opierając się na kolanach. Wstanie wydawało się być czynnością niemal niemożliwą do spełnienia. Gdy utrzymywała się w ruchu, tam i z powrotem, wszystko jeszcze jakoś się odbywało, automatycznie. Ale kiedy zwolniła, zatrzymała się, nie była w stanie zmusić swojego ciała do rozpoczęcia na nowo.
Nagły, pomarańczowy błysk ukazał jej cień jej skulonej na ziemi sylwetki. Podnosiła się, powoli, ale zbyt wolno dla zniecierpliwionego i okrutnego strażnika. Huk wypełnił jej uszy, na moment ogłuszając. Otumaniona zdała sobie sprawę, że plecy ją zapiekły. Pieczenie szybko przeistoczyło się w ból, a ten w kolejną falę cierpienia, połączoną z dziwnymi wrażeniami ciepła tam, gdzie gorąca krew spływała po jej plecach.
Bicz strażnika powalił ją na ziemię, lecz wzniósł jej poziom adrenaliny jeszcze wyżej. Udało jej się, powoli, wstać, choć krew z jej twarzy odpłynęła całkowicie. Ciągnąca się od lewej łopatki nieco powyżej prawego biodra szrama miała zostawić po sobie bliznę. Jeśli kiedykolwiek dostrzeże swoje odbicie w lustrze, lub zdjęcie swoich pleców, zda sobie sprawę, że znamię wygląda bardzo podobnie do tego, które na swojej twarzy ma Khouri.
Strażnik zamachnął się, by zaatakować ponownie, ale nie zdążył. Poświata zniknęła, on sam odwrócił się, spoglądając w kierunku osoby, która przemawiała do niego przez słuchawkę. Szybko wyjaśniło się, dlaczego zaprzestał bicia:
- OBIAD!
Odsunął się od niej, ruszając w kierunku czoła prącej ku windom fali. Ona sama została wyminięta przez wychodzące z tunelu żywe trupy, zdolna do pozbierania się dopiero kilka minut później. Nie zmieściła się niestety do żadnej z wind, idąc z samego tyłu, czekała więc z mniejszą grupką, której nie udało się dopchać do pierwszych rzędów, na następny transport. Ten ewentualnie wyniósł ich wyżej - głównie starsi, którzy jechali wraz z nią do góry, wypruli do przodu bojąc się, że nie starczy dla nich jedzenia. Ona snuła się z samego końca. Obok niej szedł strażnik - wysoki blondyn, dość młody, o butnym spojrzeniu. Szedł z poganiaczem w dłoni, machając nim ostentacyjnie. Na jego karku po krótkiej chwili rozpoznała znany sobie, wytatuowany znak. Swastykę. Słyszała go gdy rozmawiał przez komunikator, akcent miał mocno brytyjski, lecz nie zmieniało to faktu, że znała już jego ideologię.
- Rusz się! - warknął, widząc, że odstają od grupy. Zaczęła dostrzegać szczegóły i odnogi korytarza, którym szła do stołówki wcześniej, pochłonięta przez ludzką masę zasłaniającą jej widok. Lustrując tak otoczenie, w pewnym momencie przed sobą dostrzegła kilku ochroniarzy. Minęli ich, rozmawiając żywo na jakiś temat. Praktycznie dotarła już do stołówki, gdy zza zakrętu wyszedł kolejny mężczyzna. Tego jednak poznała. Mówił coś pod nosem, prawdopodobnie do komunikatora, gdyż jego omni-klucz się świecił. Miał na sobie czarny uniform, do którego dopięte były niemalże wojskowe belki, których inni ochroniarze nie posiadali. Z daleka skrzyła się srebrna litera "H".
Khouri nie patrzył w jej stronę. Wzrok wbił w omni-klucz, idąc w jej kierunku i, jeśli niczego nie zrobiła, zwyczajnie ją mijając. Może gdyby odwrócił się wtedy, dostrzegłby mokry od krwi tył jej kombinezonu, przecięty uderzeniem bata.
Brytyjczyk pośpieszył ją, groźnie machając poganiaczem.